Zapomniany ksiądz

– Wiesz, odwiedzam między innymi księdza Eugeniusza Platera – powiedział mi któregoś dnia przy kawie Sławek Czarlewski, były ambasador Polski w Brukseli, kolega z czasów paryskiej „Solidarności”.
– Ksiądz jeszcze żyje – zapytałem z zaciekawieniem
– Żyje.
– Chciałbym się z nim spotkać, chciałbym zrobić z nim wywiad
– Przyjedź do Francji to pojedziemy do niego – zaproponował Sławek
2 czerwca ruszyliśmy z Paryża do Saint-Valérien, małej miejscowości w departamencie Yonne w Burgundii. Tu osiadł na parafii ksiądz Eugeniusz Plater-Syberg.
Próżno szukać wpisu o księdzu w Wikipedii, bo któżby wpisał zwykłego księdza? Otóż ksiądz, Eugeniusz Maria Palater-Syberg właśnie zwyczajny nie był.
* * *
Dochodziło południe, czas dejeuner (obiadu). Zasiedliśmy w trzech w restauracji Le Gâtinais, w centrum miasteczka, naprzeciwko mieszkania księdza. Włączyłem nagranie.
– Desirez-vous un aperitif, messieurs, czy życzą sobie panowie aperitif – spytała kelnerka.
– Trzy kieliszki szampana – zaordynował Sławek
– Bardzo dobrze – ocenił ksiądz.
– Co zamawiamy? – spytał Sławek
Zgodziliśmy się wszyscy na danie główne i deser
– Ja zamówię supreme de pintade (pierś perliczki), bo antrykot jadłem trzy dni temu – orzekł ksiądz
– A jaki jest tutaj antrykot
– Znakomity.
Obaj ze Sławkiem zamówiliśmy antrykot.
– Jak dawno ksiądz się znalazł w tym miasteczku – zacząłem wreszcie rozmowę
– Trzydzieści dwa lata temu, w 1986 roku objąłem parafię i byłem proboszczem dla całej okolicy przez trzydzieści lat i z radością stwierdzam, że moja posługa była owocna. Przez te trzydzieści lat przybyło wielu wiernych w moich siedmiu miejscowościach. Ale trzeba pracować, dużo pracować wśród ludzi i dla ludzi.
– Zapytam niedyskretnie ile ksiądz ma lat?
– Osiemdziesiąt dwa, a pan?
– Niebawem skończę siedemdziesiąt.
– To jeszcze jest pan młody. Gdy byłem w pana wieku, to jeszcze właziłem na drzewa.
Eugeniusz Maria hr. Plater-Syberg z Broelu urodził się dnia 26 stycznia 1936 roku w Moszkowie, powiat Sokal.
Podano kieliszki z szampanem
– A votre santé
– Na zdrowie
– A jak Twoje zdrowie – zwrócił się Sławek do księdza?
– Ach upadłem ze dwa, trzy razy i trzeba było wzywać pogotowie, żeby mnie podnieśli.
– A boli Cię?
– Bóle są. Staram się o papiery dla Ukraińca, który się mną opiekuje. Ja już muszę mieć stałą pomoc.
– A może byś się przeprowadził do domu opieki społecznej?
– Ja nie chcę, nie chcę!
– Dlaczego?
– Bo mam pieska, a nie wszędzie przyjmują z pieskiem. On też jest staruszek i nie mógłbym go zostawić.
Pies nie odstępuje swego pana na krok. Witał nas radośnie, ciesząc się, że goście przyjechali do jego pana, a i trochę do niego.
– Jak to się stało, że ksiądz się znalazł we Francji? – kontynuowałem
– Dotarłem tu z rodziną w 1947 roku z Niemiec. Tam ukrywaliśmy się w zamku, cała rodzina, rodzice i pięcioro dzieci, który przed wojną został zarekwirowany przez Himmlera i był strzeżony przez oddziały SS.
– Co to znaczy ukrywali?
– Na strychu. Proboszcz nas ukrywał.
– Gdzie to było?
– W Pommersfelden, koło Hochstadt w Bawarii
– Vous-avez choisi, czy panowie wybrali – zapytała kelnerka
Złożyliśmy nasze zamówienia.
Pałac w Pommersfelden został wzniesiony przez księcia-biskupa Bambergu i arcybiskupa Moguncji Lothara Franza von Schönborna, według projektu Johanna Dientzenhofera oraz Johanna Lucasa von Hildebrandta. Pałac, jako rezydencja letnia, pozostaje własnością rodziny Schönbornów.
– Hochstadt to była mała miejscowość, Pommersfelden to wioseczka, a zamek czy pałac ogromny. W czasie wojny Himmler wpakował wszystkich do Dachau, a sobie wziął pałac. Wioska była protestancka, ale była też parafia katolicka i ksiądz był zarządcą tego zamku i ukrywał nas na strychu.
Rodzina Schönbornów była katolicka i wydała kilku biskupów, między innymi kardynał Christophe Schönborn jest obecnie arcybiskupem Wiednia i przewodniczącym Konferencji biskupów austriackich.
– W jaki sposób znaleźliście się w Niemczech
– Uciekliśmy, konie furmanka i jazda z Moskorzewa koło Kielc, z majątku siostry mojej babki, Marii Potockiej. O la! To była wyprawa bardzo trudna zimą 1945 roku.
– Ucieczka przed Ruskimi?
– Tak. Mój ojciec uważał, że udało się przeżyć, jako tako, Niemców, ale, że Rusków nie przeżyjemy, że NKWD nas wykończy. Prawdopodobnie by nas wywieźli na Sybir.
– Czemu?
– Bo należeliśmy do klasy posiadającej majątki. I wyzwolenia doczekaliśmy w Bawarii. Pamiętam, jak unosiłem dachówki i zobaczyłem jak nadjeżdżają czołgi amerykańskie przez pola w naszym kierunku. Ten obraz został mi w głowie na zawsze. Obaj z bratem obserwowaliśmy te czołgi. I proszę sobie wyobrazić, że żołnierze z oddziału, który nas wyzwalał mówili w ogromnej większości po polsku. To była armia generała Pattona
Rzeczywiście, w 3 Armii Generała George’a Pattona służyło wielu Polaków, w tym między innymi znany i popularny później polski aktor Leon Niemczyk.
„Polska jest pod kontrolą Rosji, tak samo jak Węgry, Czechosłowacja i Jugosławia, a my sobie spokojnie siedzimy i wydaje nam się, że wszyscy nas kochają” – stwierdził. Posunął się nawet do otwartego nawoływania do konfrontacji zbrojnej ze Związkiem Radzieckim. Na szczęście do niej nie doszło.
– Kapelan w tym oddziale był Polakiem, polscy oficerowie, tak, że rano słyszeliśmy komendy po polsku, czasami po angielsku. Podobno Patton lubił i cenił Polaków. To był wielki człowiek. Mało brakowało, a zająłby Pragę, tylko mu nie pozwolono. Nie oszczędzał ludzi, ale wiedział gdzie idzie.
– Wróćmy jeszcze do Polski. Uciekaliście w styczniu 1945 roku?
– Tak, mróz potworny i ja zamarzłem podczas drogi. Miałem wtedy zaledwie dziewięć lat. Dopiero wieczorem odgrzewano mnie przy piecu u jakiegoś gospodarza. Czasy były potworne. Hitlerjugend buszowało na rozdrożach. Baliśmy się ich bardziej niż żołnierzy, tych młodych fanatyków.
Inna scena utkwiła mi też w pamięci. Byliśmy głodni, a gdzieś po drodze spotkaliśmy knajpę z napisem „Zabronione dla świń i Polaków”. Mój ojciec władał biegle niemieckim, wszedł do środka krzyknął „Raus” do wszystkich i kazał podać nam coś do jedzenie.
– Był pan dumny z ojca?
– Bardzo
– A czy ojciec był z Ciebie zadowolony – dopytywał Czarlewski
– Nie wiem. On był małomówny. Był tragiczną postacią, dlatego, że stracił wszystko i nie mógł wyżywić swoich dzieci. Był tego świadom i na dokładkę, potem był ciężko chory.
Jan, hrabia, Plater-Syberg, urodził się w Moszkowie 4 września 1984 roku, zmarł w Paryżu 18 maja 1959 roku
– A czym się zajmował?
– Był rolnikiem, zajmował się majątkiem, a poza tym był pianistą, dobrym, szopenistą zwłaszcza.
– A jak wyglądał majątek
– Był pałac i kilka wiosek. Ludność polska i ukraińska
Moszków – wieś na Ukrainie, w rejonie sokalskim obwodu lwowskiego. Obecna nazwa Huta. Dobra te należały od drugiej połowy XVIII wieku do Polanowskich. Ostatnim właścicielem był działacz polityczny Stanisław Polanowski, a wdowa po nim sprzedała posiadłość, pochodzącemu z Kurlandii Konstantemu Plater-Zyberkowi, który rozbudował pałac i odbudował go po zniszczeniach podczas I wojny światowej. Po nim pałac odziedziczył Jan Plater-Zyberk. Pałac został spalony podczas II wojny światowej, a następnie rozebrany do fundamentów.
– Myśmy wszystko stracili w ciągu kilku minut.
– Kiedy weszli Rosjanie?
– Nie, Ukraińcy mordowali. Nie pamiętam Rosjan, miałem trzy latka jak weszli, ale rzeź pamiętam trochę. A dzisiaj nie mogę żyć bez mojego Ukraińca, który się mną opiekuje, na co dzień i robi to dobrze. On ma 54 lata. On nic na ten temat nie wie. Jemu zawsze mówiono, jacy to Polacy byli niedobrzy. Jest absolwentem szkoły sowieckiej.
– Bo i Polacy bywali różni…
– Oj bywali, bywali. Polska polityka przed wojną w stosunku do Ukraińców nie była łaskawa.
– A co was uratowało
– Pewnej nocy przyszli Ukraińcy, wzięli mojego ojca, żeby go rozstrzelać. Zaprowadzili go nad staw koło domu, ale jeden z nich przypomniał sobie, że gdy jego żona miała rodzić, to ojciec w nocy zawiózł ją do szpitala. I kazali mojemu ojcu wracać do pałacu. To są dzieje, to są dzieje.
– I po tych rozlicznych perypetiach, zakończenie wojny zastało was w Bawarii?
– Tak mój ojciec znał świetnie niemiecki i angielski, mimo, że nigdy nie był w Anglii, a tylko sam się nauczył. W efekcie szybko został zatrudniony przez Amerykanów, jako tłumacz. Konfiskował dobra nazistów, ale nienawiść ich do nas była tak ogromna, że moi rodzice podjęli decyzję wyjazdu z Niemiec. Tak oto trafiliśmy do Paryża, ponieważ już było za późno, aby zapisać się na wyjazd do Ameryki, albo do Kanady.
– A do Polski nie zamierzaliście wracać – dopytywał Sławek
– No nie, gdzie? Pod komunę? Natychmiast by nas zamordowali.
– Nie koniecznie.
– Nas, właścicieli ziemskich?
– Kilka rodzin arystokratycznych przeżyło w Polsce, Radziwiłłowie, Czartoryscy i dziś mają się dobrze.
– Tak, znam te sprawy.
– A czym się rodzice zajmowali w Paryżu?
– Mój ojciec pracował u Forda w Poissy i tam mieszkaliśmy, a kiedy ojciec już nie mógł pracować przenieśliśmy się do Paryża. Moja mama wychowywała dzieci, szyła, sprzątała, działała aktywnie w stowarzyszeniu Świętego Wincentego a Paulo
– Miałem przyjemność znać Pana mamę.
– Ach tak?
– Kiedy organizowaliśmy konwoje humanitarne do Polski w latach osiemdziesiątych, to kto dostarczał lekarstwa?
– Ona! Na rue de Poitiers
– Panią Paulinę wszyscy bardzo szanowali – dodaje ambasador Czarlewski – Była bardzo, bardzo dobrą kobietą. Odwiedzałem ją jeszcze na rue de Rennes. Taka dobra, przystępna.
– Była wyjątkowa. Musiała się nami całkowicie zajmować, bo ojciec długo chorował, miał raka mózgu.
– A jak to się stało, że trafił ksiądz do seminarium?
– Ja sam nie wiem. Taka jest prawda. Oficjalnie, to głoszę, że przeżyłem i widziałem tyle okropnych wydarzeń podczas wojny i zostałem księdzem, aby przeciwdziałać takim zachowaniom, ale nie wiem, czy to prawda… Coś zaskoczyło, ale nie bardzo wiem co…
– A rodzeństwo?
– Miałem trzy siostry, Małgorzatę, Helenę i Marię, dwie jeszcze żyją. Jedna starsza ode mnie, a jedna ciut młodsza i brata Huberta, który zmarł w 1986 roku, w dniu, w którym objąłem tutejszą parafię.
Podano zamówione dania.
– Proszę uważać, bo talerze są bardzo gorące – zwróciła się kelnerka do Sławka i do mnie stawiając dania przed nami
– A ja dzisiaj poszczę? – zażartował ksiądz. I wtedy wjechała też jego zamówiona perliczka.
– bon appétit!
– A czym zajmowały się siostry i brat?
– Małgorzata żyła w Genewie, miała męża i dwie córki. Była pielęgniarką zajmującą się małymi dziećmi. Brat był inżynierem i całe życie spędził w Afryce. Halszka, która ma męża i czterech synów, mieszka w Roanne niedaleko Saint-Etienne. Ona skończyła fizykę, ale wiele tego nie praktykowała, zajęła się dziećmi. Maria, Marietta wyszła za mąż za pana Jean-François Fregnac i miała trzy córki. To moja ulubiona siostra. Razem zdawaliśmy maturę i zrzynała ode mnie wszystko, co się dało.
– A seminarium duchowne w Paryżu?
– Nie, w Rzymie. To były jeszcze czasy papieża Piusa XII. Naszym szefem był arcybiskup Józef Gawlina.
Józef Gawlina był biskupem polowy wojska polskiego od 1933 roku, także podczas wojny i na uchodźctwie, a następnie 28 stycznia 1949 papież Pius XII mianował Józefa Gawlinę Opiekunem Duchowym Polaków na uchodźstwie, czyli Protektorem Emigracji Polskiej. Od połowy 1947 zamieszkał, jako rektor przy polskim kościele św. Stanisława w Rzymie przy via Botteghe Oscure 15. Pochowany na cmentarzu pod Monte Cassino.
– Ja bardzo go szanowałem. On był twardy, wymagający, ale człowiek z charakterem. Z moich ówczesnych kolegów nikt już nie żyje, ja byłem najmłodszy. Większość kolegów stanowili byli żołnierze i oficerowie z armii generała Andersa. Zostali księżmi z powołania, choć pewnie przeżycia wojenne miały jakiś wpływ, jak na przykład Stanisław Michalski, kapelan emigracji i pułkownik artylerii Wojska Polskiego. Po zdaniu matury wstąpił do Szkoły Podchorążych Artylerii w Toruniu, którą ukończył w stopniu podporucznika. W czasie II wojny światowej był we wrześniu dowódcą baterii w Armii „Pomorze”, następnie trafił do obozu jenieckiego w Murnau, a potem walczył w II Korpusie Wojska Polskiego we Włoszech. Wspaniali ludzie.
– To znaczy, że dzisiaj już takich nie ma.
– Nie znam, chyba są.
– A księdza pierwsza parafia?
– Tu, w Saint-Valérien
– Ale myśmy poznali księdza już w seminarium na rue des Irlandais
– Do tego seminarium trafili polscy księża prosto z Dachau. W 1947 roku ówczesny arcybiskup Paryża, ksiądz kardynał Emmanuel Suhard, w porozumieniu z prymasem Polski, księdzem kardynałem Augustem Hlondem, wyraził zgodę na założenie Polskiego Seminarium w Paryżu. Siedzibą stało się opustoszałe w czasie wojny seminarium irlandzkie (Collège des Irlandais) w dzielnicy łacińskiej: 5, rue des Irlandais. Formalny akt dzierżawy z Episkopatem Irlandii podpisał ksiądz Antoni Banaszak, który przed wojną był rektorem seminarium w Gnieźnie, a Niemcy wywieźli go do Dachau. Seminarium wydało łącznie 102 kapłanów, a ja tam byłem wychowawcą w seminarium niższym i miałam pod opieką 50 kleryków, dla których musiałem być ojcem i matką. To nie była bułka z masłem.
Chyba zacząłem w 1967 roku. Sześć lat po wyświęceniu w Rzymie przez kardynała Pericle Felici, sekretarza generalnego Centralnej Komisji Przygotowawczej ds. Soboru Watykańskiego II.
Ja byłem, zresztą, również zatrudniony przy organizacji soboru. Między innymi pokazywałem biskupom z całego świata, gdzie mają usiąść. Ta funkcja nazywała się asygnator locorum. Wtedy poznałem między innymi, Adama Kozłowieckiego, jezuitę, arcybiskupa Lusaki w Zambii. Tam jeszcze przed wojną polscy księża prowadzili diecezję, a pierwszym ordynariuszem został ojciec Bruno Wolnik.
– Był też biskup Karol Wojtyła?
– Poznałem go i odniosłem już wtedy wspaniałe wrażenie. Człowiek ogromnej inteligencji, wielkiej prostoty, przystępny. Znałem też dobrze kardynała Wyszyńskiego, bardzo wymagającego.
– Ale wróćmy na rue des Irlandais. Był tam ksiądz od 1967 roku, a ta ulica jest w dzielnicy łacińskiej, w Paryżu. Czy zatem zetknął się ksiądz z wydarzeniami sprzed pięćdziesięciu lat, z maja 1968 roku?
– Tak, pamiętam. W istocie byłem w Paryżu od niedawna, ale mówiłem już płynnie po francusku i ratowałem rannych. Albowiem tuż przed naszą bramą była barykada i w nocy znoszono do nas rannych i studentów i policjantów. Wszystkich kładliśmy w dużej sali i opatrywaliśmy. Nazajutrz zawitała do nas policja, ale już nikogo nie było. Musiałem składać stosowne zeznania, ale nie próbowali nawet grozić nam aresztem. Raz tylko byłem aresztowany, w 1956 roku, roku mojej matury, podczas wydarzeń w Poznaniu, w czerwcu. Wtedy, w nocy na murze ambasady polskiej w Paryżu napisałem czerwoną farbą „Assassins” – Mordercy. Uczyniłem to razem z Moniką Zalewską, siostrą Piotra Zalewskiego, a córką Zygmunta Lubicz Zaleskiego.
Profesor Zygmunt Lubicz-Zaleski był polskim historykiem literatury, krytykiem, tłumaczem i poetą. Jego syn jest fizykiem specjalistą od spraw energii jądrowej, profesor uniwersytetów we Francji i USA, a także prezesem Polskiego Towarzystwa Historyczno-Literackiego, zarządzającego Biblioteką Polską w Paryżu.
– Wtedy mnie zwinęli na komisariat, posiedziałem kilka godzin i koniec.
– Nie wiedziałem, że w swoim czasie, ksiądz także był antykomunistycznym, czynnym opozycjonistą, ale los nas zetknął wiele lat później. Stan wojenny zastał Sławka Czarlewskiego w Paryżu, a ja wyemigrowałem do Francji w 1982 roku po internowaniu. Ksiądz był wówczas jedną z czołowych postaci zaangażowanych w pomoc „Solidarności”, a raczej szerzej w pomoc humanitarną dla rodaków w Polsce.
– Nie będę się tego wypierał, a nawet jestem z tego dumny. Przecież zawsze byłem Polakiem. Nigdy nie przyjąłem innego obywatelstwa, francuskiego też nie. Teraz mam paszport polski, a przedtem miałem tylko paszport nansenowski, dokument podróży, jak, na przykład Staś, hrabia Stanisław Grocholski, z którym się przyjaźniliśmy.
– Ale wróćmy do początku lat osiemdziesiątych…
– Pamiętam doskonale tę ogromną nadzieję, że wreszcie coś się stanie, i że Polska odżyje. Ja nigdy nie poczułem się Francuzem. Mnie interesowała tylko Polska i za Polską, wolną Polską tęskniłem.
– Przecież ksiądz opuścił Polskę mając osiem lat, to skąd ta miłość do Polski?
– Nie wiem skąd to się wzięło, ale się wzięło. I wtedy odżyła we mnie nadzieja. We mnie, nie w polonii francuskiej, we mnie. Stosunek do „Solidarności’ wśród polonusów był różny. Jeden z moich kolegów, księży stwierdził, że spotkało się trzech pijaków i powstała „Solidarność”. Nazwiska nie podam.
A dla mnie postać Lecha Wałęsy, to była postać robotnika, który potrafił się postawić stalinowcom. Pełen szacunek.
– A kiedy ksiądz zajął się pomocą humanitarną
– Mama mi powiedziała, któregoś dnia, że siedzę i nic nie robię, a w Polsce ludzie nie mają co jeść.
– Ile potem było konwojów humanitarnych do Polski?
– Nie pamiętam, ale bardzo dużo. Był taki okres, że codziennie jechała ciężarówka, a i dwie dziennie. Koordynowałem całą Francję, ale to nie ja zacząłem. Zaczęła grupa studentów francuskich z Wersalu, którzy jeździli do Polski pociągami i wozili lekarstwa w plecakach i zostawiali w kurii w Warszawie. Zgłosili się do mnie, żeby im pomóc i tak wystartowaliśmy. Z początku zbieraliśmy dary w seminarium, potem był magazyn leków na rue de Poitiers, i moje biuro było na rue Gay-Lussac. Poszło setki, może tysiące konwojów. A biuro do pomocy dla Polski dostałem od księdza Vingt-Trois, późniejszego arcybiskupa Paryża, ale wtedy nie był nawet biskupem, natomiast pomagał kardynałowi Jean-Marie Lustiger, a moi przełożeni nie życzyli sobie składu lekarstw w seminarium.
Gromadziliśmy lekarstwa nie tylko z darów, ale również szukałem sponsorów, darczyńców, którzy finansowali lekarstwa dla konkretnych pacjentów. Sam zawoziłem samochodem lekarstwa dla dzieci chorych na białaczkę w Krakowie. Dzięki temu udało się uratować wiele istnień. Jeszcze dziś na wspomnienie tych maluchów mam łzy w oczach, bo nie wszystkim zdążyliśmy przyjść z pomocą.
– Czy ktoś kiedyś księdzu podziękował?
– Nikt, nigdy. Chociaż ambasador Jerzy Łukaszewski odznaczył mnie w imieniu prezydenta Wałęsy, krzyżem Polonia Restituta, a obecni na tej uroczystości, ksiądz rektor Stanisław Jeż, ksiądz biskup Szczepan Wesoły, byli zdumieni, dlaczego mnie odznaczają? Oni nie pamiętali, że jednak coś robiłem. I zaraz potem mnie mianowali prałatem. Dopiero wówczas do nich dotarło, że mnie nie doceniali.
A już wcześniej 1986 roku przeniosłem się na parafię do Saint-Valérien i tu zostałem. Patrzę tylko na to, co dzieje się w Polsce, także w kościele i znów jestem niespokojny. Duchowieństwo w Polsce coś zatraciło. W głowie im pieniądze i samochody, a nie Pan Jezus. A przecież kościół ma gigantyczne zasługi dla niepodległości Polski. Ksiądz, a tym bardziej biskup ma być dla wszystkich, a nie tylko dla swoich. Sam starałem się być dla wszystkich, pomagać wszystkich, ale ja też popełniłem wiele błędów.
Obiad dobiegł końca.