Pamiętnik 2023

Rok jak rok rozpoczął się normalnie. Może nawe zbyt alkoholowo i zdaje się, że zacząłem go wylewając zle do całego świata. Cóż czasami prawdziwe czy urojone boleści i pretensje czasem, przy sposobności podlanej alkoholem się ulewają.
Tym niemniej nowy rok przyszedł w niedzielę, a już w poniedziałek byliśmy w kinie na najnowszej produkcji Stevena Spielberga "Fabelmanowie". Bardzo dobry film. Trochę to filmowa autobiografia, ale namalowana z dystansem i humorem. Nie nudzi, a wręcz zaciekawia. Kila spostrzeżeń wręcz rewelacyjnych z ostatnią sceną włącznie, kiedy to przyszły adept sztuki filmowej odbiera krótką lekcję od wielkiego mistrza Johna Forda. Ważne to gdzie jest horyzont. Ma być na własciwym miejscu. Reszta to "biały szum" czyli audiowizualna papka, która zalewa nas w każdej sekundzie, gdzy tylko otworzymy jakieś media.
Nie jestem wróżką. Nie wiem jaki będzie ten rok, ale dobrze byłoby go przeżyć.
I pierwszy miesiąc prawie za nami. Jak co roku imieniny Agnieszki, urodziny Piotra, urodziny Bruna, dzień dziadka, wizyty w teatrze i w kinie. W "Muranowie" dwa filmy o dwóch wielkich malarzach, o Franciso Goi i o Edwardzie Munku. Goia zdecydowanie wyprzedził następną epokę. Obok, bowiem, znanych powszechnie portretów z portretem Maji nagiej i Maji ubranej ma w dorobku tak zwane "czarne obraz" namalowane w latach 1819–1823 na ścianach jego domu zwanego Domem Głuchego (Quinta del Sordo). Dominują czerń i szarość oraz niezwykle mroczny charakter związany najprawdopodobniej z osobistymi przeżyciami i lękami malarza. Stanowią przejmującą wizję upadku dawnego świata, obraz nędzy i rozpadu tradycyjnych wartości, zniszczenia i samozagłady. Podobnie stanowią jego rysunki o charkterze antywojennym, jakby przeczuwał rozgrywającą się sto lat później wonę domową. Owe czarne obrazy są podobne do przerażających obrazów Edwarda Munka, malarza pełnego obaw o obsesje, które dopadały członków jego rodziny.
Film o Munku, najbardziej znany malarzu skandynawskim ciekawy, ale rozwlwczony.
A w teatrze? Byłem z moimi wnóczkami w "Syrenie" na "Rodzinie Adamsów" Oparata na pure nonsensie wodewil broni a to za sprawą scenografii, choreografi i wreszcie widocznej reżyserii dobrej grze aktorskiej. Byłem mile zaskoczony. Dziewczynki też.
Największą jednak sensacją miesiąca było spotkanie w Internecie z moim wujem ze strony ojca Stevem Abbe.
Otóż moja koleżanka redagująca w necie "Petit journal", do którego czasami coś skrobnę, że niejaki Steve Abbe szuka niejakiego Krzysztofa Turowskiego.
Tak to po bez mała 40 latach odnalazł mnie syn brata mojego dziadka ze strony mego ojca.
Ów wujek dziadek zaprosił mnie, moją ówczesną żonę i Kubę do Nowego Yorku, a przy okazji zawiózł nas do swego syna w Cinamenson pod Filadelfią.
Tak poznałem Steva, jego żonę i młodszego syna Dawida. Byłem potem jeszcze raz w Cinamenson przy łóżku wujka-dziadka w ośrodku opieki społecznej.
Jakieś dwa lata później gościł u nich Maciek i kontakt się urwał. Aż tu nagle...
Wymieniliśmy informacje o naszych rodzinach. I co? Nic! Chyba jednak niewiele mamy sobie do powiedzenia. Ale miło odnaleźć wuja w Ameryce.