Pamiętnik 2023

2023-01-04 / Dzienniki

Pamiętnik 2023

01.okadka.autor.wodzimierz_stelmaszczyk_1.jpg

Czekam spokojnie na finał październikowej wygranej, a na codzień piszę. piszę, piszę. I jak się okazuje to pisanie przynosi odrobinę zaszczytu, bo oto dostałem medal 600lecia Łodzi. Jestem jednym z 600 żyjących, wielce zasłużonych dla Łodzi, osób. Miło mi!

WYGRALIŚMY WIĘKSZOŚĆ W POLSKIM PARLAMENCIE.

15 października postawiliśmy tamę rządom Prawa i Sprawiedliwości.

I co, i co, i co?

I nic, i nic, i nic, i nic.

Nic, kochani, więcej z nas nie wyciągniecie – jak śpiewali Andrzej i Maja Sikorowscy

I tak samo brzmiał przekaz polityczny od Pana Dudy, który się nie spieszy, albowiem PiS miał jeszcze tyle pieniędzy do rozdania…

 

Obejrzałem niemiecki film „Strefa Interesów”, o prywatnym życiu rodziny Rudolfa Hessa, komendanta obozu Auschwitz-Birkenau, życiu w cieniu obozu po raz kolejny pokazuje degenerację Niemców, nie nazistów, ale sporej części Niemców. Zona Hessa jest wszak normalną Niemką, która się dobrze urządziła w Oświęcimiu i to jej się należy. Żydzi nawet jej nie usługują, „Żydzi są tam” – wskazuje na to, co za murem.

Żydzi są tam… tak jak tam byli moi przyjaciele Romek Frister czy Sanuel Pisara ojczyma aktualnego sekretarza stanu Antony Blinkena…

Obejrzałem to tuż przed 1 listopada, dniem wspomnień. Jak co roku odwiedziłem groby rodzinne i przyjaciół: Zbyszka Wojciechowskiego, Jurka Katarasińskiego mojej wychowawczyni, profesor Haliny Kamińskiej, profesora Subocza. ale przede wszystkim mojej mamy…

Najwyraźniej przez dwa miesiące nie miałem wiele do powiedzenia, skoro nic nie notowałem w moim pamiętniku. A jednak…

Wydarzeniem roku było ukazanie się  drugiego tomu wspomnień absolwentów mojego liceum, czyli popularnego łódzkiego Kopra i pierwsze recenzje jej bohaterów i czytelników.

Hanna Gill-Piątek, posłanka napisała:

Łódzki "Koper" to szkoła, z której wyszły całe pokolenia osób o ciekawych życiorysach. Przez 2 lata Krzysztof Turowski zbierał pracowicie wywiady z absolwentami I LO, żeby wydać je w formie książki. Zajrzałam do środka i jakbym znów weszła do zabytkowego gmachu na Więckowskiego - tyle Was tam, przyjaciele, czasem dawno nie widziani. Dziękuję autorowi za ten wysiłek, bo "Koper to my" to nie tylko szkolne wspomnienia, ale rzetelnie przygotowany kawałek historii Łodzi. Ważny prezent na 600-lecie miasta i zbliżające się 120-lecie szkoły.

Marcin Masłowski, rzecznik Urzędu Miasta Łodzi:

Szkoło, nasza szkoło! Krzysztof Turowski dziękuję za wspaniałą pamiątkę.

Eliza Kuna, prawnik:

Z niekłamaną przyjemnością wypiłam dziś kawę z Krzysztof Turowskim – dziennikarzem i (podobnie jak ja) miłośnikiem Francji, a przede wszystkim kolegą ze wspólnej szkoły. Pretekstem do naszego spotkania był (kolejny już) tom rozmów i wspomnień wychowanków I LO w Łodzi wysłuchany, spisany i przelany na papier przez Krzysztofa „Koper to my”. Absolwentami naszej szkoły jest zapewne 1/3 łódzkich medyków, ale wśród nas są też operatorzy filmowi, liczni politycy, dziennikarze, dyplomaci… jestem dumna, że przez 4 lata mogłam być częścią wspólnoty ludzi myślących niezależnie, o horyzontach wykraczających dużo dalej aniżeli szkolne podręczniki. To, co przebija z tych wspomnień to fakt, że nasza szkoła ukształtowała w nas postawy prospołeczne, obywatelskie i że, do wychowania młodzieży wystarczy kawałek polany w górach, kilka namiotów i gitara 😎 Ocierając łezkę w oku, że czas licealny już nie wróci, mam nadzieję na kolejne spotkania w gronie wychowanków i nauczycieli, bo jest między nami niezwykła nić porozumienia niezależnie od różnic w PESELach, o czym przekonuję się przy każdym spotkaniu z absolwentami Kopra. Dziękuję Krzysztofowi za zaproszenie do rozmowy. Zdaję sobie sprawę, że moje dokonania wobec ogromu osiągnięć innych wspaniałych wychowanków są skromne. Niemniej niezmiennie, kiedy spotykam się z innymi jedynkowiczami, jestem dumna, że przez 4 lata mogłam być częścią wspólnoty ludzi myślących niezależnie, o horyzontach wykraczających dużo dalej aniżeli szkolne podręczniki.

Ach wspomnienia, wspomnienia… no to piszę dalej moje wspomnienia i spisuję wspomnienia moich koleżanek i kolegów. Odnoszę wrażenie, że jestem trochę jak Koszałek Opałek z książki Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, nadworny kronikarz króla krasnoludków, Błystka.

Na stronie bryk.pl tak zabawnie opisano jego wygląd: Był bardzo stary. Jak wszystkie krasnoludki był maleńki, miał siwą brodę, okulary, był łysy. Nosił opończę z kapturem i chodaki. Do pasa miał przypięty kałamarz, na ramieniu niósł gęsie pióro, na plecach księgi. Zbierał i zapisywał legendy. Siedział on zazwyczaj pochylony nad ogromną księgą i gęsim piórem "(...) opisywał wszystko, co się od najdawniejszych czasów zdarzyło w państwie Krasnoludków, skąd się wzięli i jakich mieli królów, jakie prowadzili wojny i jak im się w nich wiodło".

Taki bardzo stary, to ja jeszcze nie jestem, ale opisywać lubię, a zatem…

W tym sezonie letnim i pewnie jesiennym też na trzy filmy warto było zwrócić uwagę:

francuska komedia „Moja zbrodnia”, czyli jak zbić popularność na niepopełnionej zbrodni, czeska, znakomita komedia „Sytuacja awaryjna” - Grupa pasażerów odkrywa, że ich pociąg jedzie bez maszynisty. Próbują zatrzymać skład lub wydostać się z niego. – i wreszcie „Kochanica Króla” wzruszający film o prawdziwej miłości króla Ludwika XV i jego faworyty Jeanne du Barry. Znakomita rola Johna Deepa w roli Jego Królewskiej Mości.

 

I tak dobiegło końca lato 2023.

Na zakończenie, zatem pojechaliśmy do Berlina. Odkąd Adam kupił mieszkanie na Kreuzbergu nożna swobodnie zwiedzać stolicę Niemiec i okolice.

Byliśmy w Neuegalerie i w Pergamonie, gdzie zachwyca Bizancjum we wszystkim, tak w wielkich mozaikach jak i w kunsztownej biżuterii. Nazional Neuegalerie, to niemal wyłącznie malarstwo niemieckie XX wieku od modernizmu po socrealizm z NRD. Uderza malarstwo antywojenne, zarówno w odniesieniu do I jak i do II wojny światowej. Na przykład malarstwo Franza Radziwiłła zatytułowany Flandren, Wohin in dieser Welt?

Pytanie do dziś aktualne i do dziś bez odpowiedzi!!!

Popłynęliśmy stateczkiem po Sprewie oglądając nowe zabudowy na nadbrzeżach, powłóczyliśmy się po Berlinie starym i nowym, ale przede wszystkim wybraliśmy się do Wannsee, gdzie w modernistycznej willi, w 1942 roku zdecydowano o „ostatecznym rozwiązaniu”, czyli eksterminacji Żydów.

Dziś tam wielce edukacyjne muzum… a obok willa znakomitego malarza niemieckiego impresjonizmu Maxa Libermanna. Wszystko zaś w wypoczynkowej dzielnicy nad jeziorem stanowiącym Mekkę dla berlińskich wodniaków.

I niby to koniec lata, a upały nie odpuszczają. Za to rozpoczyna się sezon kulturalny. Zatem na ekranach kilka ciekawych filmów z „Kochanicą króla” na czele. Film o zwykłej ludzkiej miłości na szczytach władzy, z brawurową rolą Johna Deepa w roli króla Ludwika XV, który za wszelką cenę zachował prawo do odrobiny człowieczeństwa i prywatności mimo zawistnych koterii i prób zniszczenia ukochanej króla, która wszak była nie z tych sfer. Ot nienawiść była jest i będzie w herbie wielkich i maluczkich.

Miło oglądało się film „Cicha dziewczyna” o potrzebie miłości tak u zaniedbanej dziewczynki, jak i osamotnionego starszego małżeństwa. Miłość jest zawsze w cenie, zwłaszcza bezinteresowna i nigdy jej dość w świecie pełnym zawiści, chamstwa i chciwości. Takie filmy po prostu robią człowiekowi dobrze, w przeciwieństwie do szlagieru sezonu, filmu Agnieszki Holland „Zielona granica”.

Agnieszka sportretowała, tym razem, wydarzenia na granicy polsko-białoruskiej widziane oczami z wielu stron, oczami potencjalnych emigrantów zwabionych przez reżim Łukaszenki linię graniczną z obietnicą łatwego przerzutu na Zachód. Oczami polskich i białoruskich pograniczników i oczami wolontariuszy śpieszących z pomocą biednym ludziom.

Nim jeszcze film wszedł na ekrany został entuzjastycznie przyjęty na festiwalu w Wenecji i obrzucony błotem przez aktualne polskie władze od prezydenta po ministrów, za rzekome kalanie polskiego munduru. W tej absurdalnej krytyce posunięto się nawet do odgrzania hasła z czasów II wojny światowej „tylko świnie siedzą w kinie” głoszonego przeciw filmom z arsenału goebelsowskiej propagandy. Owi krytycy filmu nie widzieli, ale błotem obrzucili i film i twórców.

Poszedłem i zobaczyłem. W istocie Holland ostro krytykuje zachowania żołnierzy straży granicznej po obu stronach. Mocniej po stronie białoruskiej niż polskiej, ale to nie jest krytyka żołnierza, tylko skurwysyńskich zachowań złych ludzi w niezwykle trudnych sytuacjach. Nie oni pierwsi, nie oni ostatni. Tak było podczas każdej wojny i w niemal każdej ekstremalnej sytuacji. Jednak to jest przede wszystkim film głęboko humanitarny pokazujący dramaty oszukanych ludzi i różne postawy ludzi wobec ludzkiego nieszczęścia, postawy niemal heroiczne, obojętne, dyskretnie pomagające i te bezlitosne.

I wreszcie sceny optymistyczne. Trzech uratowanych czarnoskórych młodzieńców spędza wieczór w domu gdzie mieszak dwoje młodych Polaków. Błyskawicznie odnajdują wspólny język, wspólne zainteresowania, wspólną muzykę. Nic ich nie dzieli, a tak wiele łączy. I zakończenie pokazujące zupełnie inną postawę polskiego społeczeństwa po wybuchu wojny na Ukrainie. Gościnność i serdeczność niemal wszystkich i wszędzie. Czym emigranci ukraińscy różnią się od tych z Afganistanu czy Syrii? Niczym. W tym przypadku reakcja społeczeństwa wyprzedziła reakcję władz i władza musiała podążać za wolą narodu. Ma granicy polsko-białoruskiej było, niestety, odwrotnie. Raz jeszcze górę wzięła ludzka obojętność, strach, a czasami podłość, tak jak to miało miejsce w getcie podczas wojny, jak działali szmalcownicy w kontrze do setek sprawiedliwych wśród narodów świata. Nie każdego oczywiście stać na poświęcenie czy wręcz bohaterstwo, ale każdy nie powinien być świnią. Może nawet nie chodzić do kina.

Na początku lipca spędziliśmy tydzień w Piszu na dorocznych warsztatach tanecznych pod bacznym okiem Mirka Krycha, który od 17 lat (od 2006 roku) usiłuje nauczyć nas perfekcyjnej techniki w tańcu, a my oporni, tańczymy mniej lub bardziej po swojemu. Dla mnie w tych spotkaniach z tańcem najważniejszy jest sam ruch i… jednak pewna estetyka tańca. 
Podczas tego pobytu odwiedziliśmy przede wszystkim Leśniczówkę Pranie, gdzie w znakomity sposób odnowiono muzeum Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. To niebywała okazja do spotkania z jego poezją. 
 

O, zielony Konstanty, o, srebrna Natalio!
Cała wasza wieczerza dzbanuszek z konwalią;
wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą,
broda siwa, lecz dobrze splamiona musztardą,
widać, podjadł, a wyście przejedli i fanty -
O, Natalio zielona, o, srebrny Konstanty

Cóż za przyjemność była słuchać głosu poety mówiącego najpiękniejszy wiersz poświęcony matce:

Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.

Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

Kolejnym wydarzeniem było ukazanie się  drugiego tomu wspomnień absolwentów mojego liceum, czyli popularnego łódzkiego Kopra i pierwsze recenzje jej bohaterów i czytelników.

 

Hanna Gill-Piątek, posłanka:
Łódzki "Koper" to szkoła, z której wyszły całe pokolenia osób o ciekawych życiorysach. Przez 2 lata Krzysztof Turowski zbierał pracowicie wywiady z absolwentami I LO, żeby wydać je w formie książki. Zajrzałam do środka i jakbym znów weszła do zabytkowego gmachu na Więckowskiego - tyle Was tam, przyjaciele, czasem dawno nie widziani.
Dziękuję autorowi za ten wysiłek, bo "Koper to my" to nie tylko szkolne wspomnienia, ale rzetelnie przygotowany kawałek historii Łodzi. Ważny prezent na 600-lecie miasta i zbliżające się 120-lecie szkoły.

Marcin Masłowski, rzecznik Urzędu Miasta Łodzi,
Szkoło, nasza szkoło! Krzysztof Turowski dziękuję za wspaniałą pamiątkę

Eliza Kuna, prawnik, 
Z niekłamaną przyjemnością wypiłam dziś kawę z Krzysztof Turowskim – dziennikarzem i (podobnie jak ja) miłośnikiem Francji, a przede wszystkim kolegą ze wspólnej szkoły. Pretekstem do naszego spotkania był (kolejny już) tom rozmów i wspomnień wychowanków I LO w Łodzi wysłuchany, spisany i przelany na papier przez Krzysztofa „Koper to my”. Absolwentami naszej szkoły jest zapewne 1/3 łódzkich medyków, ale wśród nas są też operatorzy filmowi, liczni politycy, dziennikarze, dyplomaci… jestem dumna, że przez 4 lata mogłam być częścią wspólnoty ludzi myślących niezależnie, o horyzontach wykraczających dużo dalej aniżeli szkolne podręczniki. To, co przebija z tych wspomnień to fakt, że nasza szkoła ukształtowała w nas postawy prospołeczne, obywatelskie i że, do wychowania młodzieży wystarczy kawałek polany w górach, kilka namiotów i gitara 😎 Ocierając łezkę w oku, że czas licealny już nie wróci, mam nadzieję na kolejne spotkania w gronie wychowanków i nauczycieli, bo jest między nami niezwykła nić porozumienia niezależnie od różnic w PESELach, o czym przekonuję się przy każdym spotkaniu z absolwentami Kopra. Dziękuję Krzysztofowi za zaproszenie do rozmowy. Zdaję sobie sprawę, że moje dokonania wobec ogromu osiągnięć innych wspaniałych wychowanków są skromne. Niemniej niezmiennie, kiedy spotykam się z innymi jedynkowiczami, jestem dumna, że przez 4 lata mogłam być częścią wspólnoty ludzi myślących niezależnie, o horyzontach wykraczających dużo dalej aniżeli szkolne podręczniki.
 
Ach wspomnienia, wspomnienia… no to piszę dalej moje wspomnienia i spisuję wspomnienia moich koleżanek i kolegów. Odnoszę wrażenie, że jestem trochę jak Koszałek Opałek z książki Marii Konopnickiej „O krasnoludkach i sierotce Marysi”, nadworny kronikarz króla krasnoludków, Błystka.

Na stronie bryk.pl tak zabawnie opisano jego wygląd: Był bardzo stary. Jak wszystkie krasnoludki był maleńki, miał siwą brodę, okulary, był łysy. Nosił opończę z kapturem i chodaki. Do pasa miał przypięty kałamarz, na ramieniu niósł gęsie pióro, na plecach księgi. Zbierał i zapisywał legendy. Siedział on zazwyczaj pochylony nad ogromną księgą i gęsim piórem "(...) opisywał wszystko, co się od najdawniejszych czasów zdarzyło w państwie Krasnoludków, skąd się wzięli i jakich mieli królów, jakie prowadzili wojny i jak im się w nich wiodło".
Taki bardzo stary, to ja jeszcze nie jestem, ale opisywać lubię, a zatem…

W tym sezonie letnim i pewnie jesiennym też na trzy filmy warto zwrócić uwagę:
francuska komedia „Moja zbrodnia”, czyli jak zbić popularność na niepopełnionej zbrodni, czeska, znakomita komedia „Sytuacja awaryjna” - Grupa pasażerów odkrywa, że ich pociąg jedzie bez maszynisty. Próbują zatrzymać skład lub wydostać się z niego. – i wreszcie „Kochanica Króla” wzruszający film o prawdziwej miłości króla Ludwika XV i jego faworyty Jeanne du Barry. Znakomita rola Johna Deepa w roli Jego Królewskiej Mości.

I tak dobiega końca lato 2023.

Pamiętnik 2020

Sierpień 2020
Drugi tom wspomnień poszedł w sierpniu do wydawnictwa Rytm, które, nie wiedzieć czemu, ciągle chce wydawać moje różne zapiski, reportaże i wywiady,
Piszę, więc dalej.
Pandemia straszy nadal. Władze wszystkich krajów wydają zarządzenia od Sasa do lasa. Ludziska tłumnie gromadzą się na plażach i górskich ścieżkach. Mam wrażenie, nie po raz pierwszy, że świat zwariował.
Właśnie przeczytałem jednym tchem książkę opartą na autentycznych wydarzeniach „Światło ukryte w mroku” Sharon Cameron. Świadectwo niewiarygodnego bohaterstwa dwóch sióstr, które podczas wojny ukrywały w Przemyślu trzynaścioro żydów. Czyta się jak pełną pasji historię przygodową z happy endem. Kolejna historia o tragedii żydowskiej, ale świetnie napisana. Książka o nadziei, miłości, niebywałej odwadze i wielkiej chęci przeżycia. W tym kontekście nasze codzienne pandemiczne problemy wydają się niczym, po prostu bez znaczenia.
Chodzimy też do kina. Sale w Muranowie świecą pustkami.
Podczas Przeglądu Nowego Kina Francuskiego obejrzeliśmy
„Czysta jak śnieg’’(Blanche comme neige) z Lou de Laâge, Isabelle Huppert, Charles Berling i Benoît Poelvoorde.
 Claire, młoda kobieta o wielkiej urodzie, budzi zazdrość teściowej, która posuwa się nawet do zaplanowania morderstwa. Claire zostaje jednak uratowana przez tajemniczego mężczyznę, który zabiera ją na swoją farmę. Kobieta postanawia zostać w wiosce, i wkrótce jej urokowi ulega siedmiu mężczyzn! Dla niej jest to początek radykalnej emancypacji ― cielesnej i uczuciowej. Zabawne i kończy się jak w bajce. Zła czarownica ginie.
Równie zabawne, choć nieco moralizatorski był   # Tu i teraz (#jesuislà) 
Stéphane, francuski szef kuchni wiedzie spokojne życie mężczyzny w średnim wieku. Do chwili, gdy zupełnie przypadkiem, poznaje na Instagramie tajemniczą i piękną Soo z Korei. Ich Instagramowe kontakty nie mają końca. Pewnej nocy Stéphane decyduje się na spontaniczny i szalony wyjazd do Seulu, który kończy się utratą złudzeń. Opowieść o sile mediów społecznościowych i poszukiwaniach pomysłu na samego siebie. Coś w rodzaju, wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej,
Natomiast z przeglądu kina włoskiego wybrałem:
"Utrapienie i uciecha" (reż. Simone Godano)
Rodzina Castelvecchio to ekscentrycy. Są otwarci, ale narcystyczni i niezbyt ze sobą związani. Rodzina Petagna jest ich przeciwieństwem: zżyci, o skromnym pochodzeniu społecznym, hołdujący tradycyjnym i konserwatywnym wartościom.
Dlaczego te dwie tak różne rodziny spędzają wspólnie letnie wakacje? To wiedzą tylko głowy rodzin: Tony (Fabrizio Bentivoglio) i Carlo (Alessandro Gassmann). Nieoczekiwane ogłaszają o łączącej ich miłości, co narusza równowagę obu rodzin, ale… są inne czasy i akceptacja miłości homo jest koniecznością. Zresztą miłość, to miłość. Nieważna płeć, ważne uczucie!
I kolejny film. Tym razem film z lat osiemdziesiątych, którego wcześniej nie widziałem. Niemiecki obraz „Bagdad Cafe”. Z pozoru niewinna obwieść o przypadkowej turystce z Niemiec lądującej w przydrożnym motelu gdzieś w Ameryce. Zostaje na dłużej i przełamuje nieufność zdziwionych tubylców. Trochę komedia, trochę sentymentalna opowieść, ale w istocie recz o ludzkich słabościach, które zawsze można pokoać, kiedy ciut się chce. Mądre przesłanie dla zagubionych i skłóconych z życiem. Tak, to tochę podobne do obrazu „The Misfits” z niezapomnianymi Marilyn Monroe, Clarkiem Gable i Montgomery Cliftem.
A teraz teatr, ale też oglądany w kinie. Przeniesione na ekran przedstawienie z londyńskiego Old Vic. Stary dobry Old Vic, specjalizujący się w repertuarze szekspirowskim, przedstawił tym razem znakomitą sztukę Artura Millera „Wszyscy moi synowie”. To prywatne śledztwo pokolenia, które rozlicza swoich rodziców ze zbrodni podczas II wojny światowej. Poszukiwanie odpowiedzi na pytanie czy zbrodnia może być tłumaczona działaniem dla dobra rodziny? Odpowiedź jest tylko jedna. Nic nie usprawiedliwia zbrodni czy choćby zaniedbania. Klasyka teatru. Wartka, świetnie zagrana. Poczułem się jak za dawnych lat. Byłem zresztą kiedyś w tym teatrze, chyba na Hamlecie. 
I wreszcie krótki wypad poza Warszawę. Kierunek Polska wschodnia.
Zaczęliśmy od Kocka. Na północnym przedmieściu Kocka, przy drodze do Białobrzegów, zachował się niewielki kopiec kryjący szczątki Berka Joselewicza. 
 
Był żydowskim kupcem z Litwy. W czasie insurekcji kościuszkowskiej w 1794 r. własnym sumptem wystawił "pułk starozakonnej lekkiej jazdy", do którego w ciągu kilku tygodni zgłosiło się pięciuset mężczyzn. Oddział pod dowództwem Joselewicza wykazał się wielką odwagą i walecznością podczas oblężenia Warszawy przez wojska rosyjskie w 1794 r. Pułk ten był pierwszą żydowską jednostką regularnej armii od czasów powstania żydowskiego w I w. n.e.! Jego dowódca walczył później w szeregach Legionów Dąbrowskiego i w Armii Księstwa Warszawskiego. Dowodząc szwadronem 5 Pułku Strzelców Konnych, zginął 5 maja 1809 r. w potyczce z Austriakami pod Kockiem.
Natomiast przy drodze z Kocka na Dęblin, na cmentarzu wojskowym spoczywa dowódca armii "Polesie" gen. brygady Franciszek Kleeberg oraz 81 jego żołnierzy poległych w październiku 1939 r. Generał Kleeberg zmarł w 1941 r. w niewoli, w Weisser Hirsch koło Drezna i tam został pochowany. Jego prochy sprowadzono do kraju 5 października 1969 r. i złożono na cmentarzu w Kocku.
 
Tak się składa, że generał przed wojną mieszkał na tej samej ulicy, na której mieszkam obecnie, na Bajońskiej pod nr 3.
Nie odwiedziliśmy, niestety, pałacu Anny Jabłonowskiej, w którym generał Kleberg podpisał ostateczny akt kapitulacji. Mimo, że ponoć mieści się tam dom kultury i izba pamięci bitwy pod Kockiem, to przede wszystkim zajmowany jest przez Dom Opieki Społecznej i wstęp jest wzbroniony. Pewnie z powodu pandemii. Zresztą okazała budowla w równie okazałym parku nie prezentuje się zachęcająco. Podobnie jak reszta miast i miasteczek tej części Polski wschodniej. Niestety, nie widać tu zupełnie unijnych pieniędzy.
Na nocleg stanęliśmy w hotelu na jeziorem Białym nieopodal Włodawy. Jedyny hotel czterogwiazdkowy, dobrze utrzymany i z miłą obsługą. Na weekend było pełne obłożenie mimo stosunkowo wysokich cen. Całe jezioro oblepione domkami i polami namiotowymi. Mnóstwo ludzi. Nie zachęcało do odpoczynku.
Włodawa też nie grzeszy urokiem, ale pieczołowicie kultywuje się tu spuściznę trzech kultur: żydowskiej, prawosławnej i katolickiej. Zespół synagogalny, tylko to mogliśmy zwiedzić jest znakomicie utrzymany. W małej synagodze oprócz historii włodawskich żydów, także mini skansen wsi poleskiej.

 
Dalej ruszyliśmy do Radzynia Podlaskiego, ale po drodze natknęliśmy się na drogowskaz do dworu w Romanowie, gdzie mieści się muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego. Ongiś jakże popularnego, płodnego niebywale pisarza (ponad 600 utworów), ale również malarza i kompozytora, o czym dopiero tu się dowiedziałem od uroczej i świetnie opowiadającej.
 
Na stronie muzeum czytamy:
Muzeum mieści się we dworze, w którym u dziadków ze strony matki wychowywał się Józef Ignacy Kraszewski. Romanów to dawna posiadłość Sapiehów, wchodząca w skład klucza wisznickiego. W 1802 roku majątek nabyli Anna i Błażej Malscy. W latach 1806-1812, rozebrawszy stojący tu dwór drewniany, postawili na jego piwnicach ze sklepieniami krzyżowo-kolebkowymi dom nowy – murowany, klasycystyczny, z czterospadowym dachem krytym gontem i czterokolumnowym gankiem od strony frontowej i zapewne podobnym od ogrodu. Do dworu wiodła półkolista droga wznosząca się przed samym budynkiem i ograniczona tu wysokim murem. Przyszły pisarz wychował się właśnie w tym, parterowym domu, do którego przybył we wczesnym dzieciństwie. Dziadkowie opiekowali się nim do 15 roku życia, pilnując także edukacji wnuka – najpierw w Białej Podlaskiej, potem w Lublinie. Odszedł stąd w 1827 roku i wracał do tego miejsca już tylko jako gość odwiedzający swój „raj utracony” i tęskniący za nim na wszystkich ścieżkach życia.
 
Któż dziś pamięta powieści Kraszewskiego poza „Starą baśnią”, no może jeszcze „Hrabinę Cosel”, a to ze względu na jej filmową adaptację. Reszta powieści historycznych i obyczajowych poszła w zapomnienie. Ach może jeszcze gdzieś w pamięci kołacze się wiersz „Dziad i baba”
Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca i słaba,
On skurczony we dwoje
Znacie… znamy…
Radzyń Podlaski słynie pałacem Potockich. Jeśli kiedyś zostanie otwarty dla publiczności to będzie perła na miarę Łańcuta. Piękny, ale pusty.
I na koniec mała miejscowość gdzieś w mińskim powiecie Jeruzal. Pies z kulawą nogą by tu nie zajrzał, gdyby plenery nie zagrały w niezwykle popularnym serialu „Rancho”. Przed sklepem pani Więcławskiej, gdzie bohaterowie kupowali wino „Mamrot”, stoi ławeczka, taki mini bar na świeżym powietrzu. Turystów tu więcej niż w synagodze we Włodawie, że o dworze Kraszewskiego nie wspomnę. Magia mediów i seriali.
 
Miły to był spacer, ale czasami miałem wrażenie, że jestem w innym, biedniejszym i bardziej zaniedbanym kraju, w którym tu i ówdzie czas zatrzymał się czterdzieści lat temu, w epoce Edwarda Gierka.
I wreszcie po półrocznej przerwie znów wyruszyliśmy za granice Polski. Najpierw przyjacielskie wizyty w Brukseli i pod Paryżem, a potem trzy dni odpoczynku w górach Harzu. Piękne widoki, piękne miasteczka Gosłar, Wernigerode i Quedingsburg.
Najwyższym szczytem całego pasma jest królujący nad otoczeniem i mierzący 1142 metry n.p.m. Brocken. Góra jest mocno zakorzeniona w niemieckiej mitologii i literaturze. Na szczyt najłatwiej dostać się można tu parową kolejką wąskotorową Brockenbahn. Widokowa linia pokonuje prawie 600 metrów różnicy wzniesień. Niestety, pewnie czarownice miały swój sabat, bo pogoda była fatalna.
 
Innym atrakcyjnym miejsce w górach Harzu jest niezwykle malownicza dolina rzeki Bode (Bodetal) w okolicach miasteczka Thale. W miejscu tym przybiera postać kanionu z wysokimi skałami. Ich szczyty stanowią doskonałe punkty widokowe doceniane przez czarownice, które w noc Walpurgii zbierają się tu przed odlotem na Brocken
 
 
Wzdłuż ulic podgórskich miasteczek wznoszą się domy o ścianach w kratkę. Mają szachulcową konstrukcję. Każdy wspiera się na szkielecie z drewnianych bierwion, między którymi jest glina zmieszana ze słomą. Belki maluje się na ciemno, a połacie ścian między nimi pastelowo, nadając domom charakterystyczny wygląd. 
 Klimat Quedlinburga tworzy 1300 takich budynków (www.quedlinburg.de), Wernigerode – 700 (www.wernigerode.de). Niemniej jest ich w Goslar, ale tam ściany obłożone są dodatkowo skalnymi łupkami i kratki nie widać (www.goslar.de). Łupki były odpadami z pobliskiego Rammelsbergu. Zamiast gromadzić na niebosiężnych hałdach, wykorzystano je by kamienną warstwą chronić lepiej domy przed opadami i pożarami. W Wernigerode szachulcową konstrukcję ma także ratusz, bo powstał w XVI wieku jako dom mieszkalny (Gadenstedtsche Haus), tyle, że dla goszczących w miasteczku królów i cesarzy. Z czasem sprezentowano go mieszczanom, a ci urządzili w nim siedzibę miejskich władz.

  
Nad Wernigerode góruje wspaniały zamek, widoki ze wzgórz Bodetal są niezmpomniane.
 
 
I na zakończenie romański kościół w Gemrode. Perełka.
 
Trasa do polecenia. W weekend, mimo, że to już wrzesień, było sporo turystów, ale niemal wyłącznie niemieckich.

Minęło półtora miesiąca. Już październik zmierza ku końcowi i jesień rozgościła się na dobre. Już i słota i przeziębienia. Jednak ciągle coś się dzieje. 
9 września nabyliśmy nowy samochód, a dwa dni później sprzedaliśmy stary. Ukochana Suzuki poszła do nowego właściciela, a peugeot 3008 ponownie zagościł u nas. Ponownie, bo przed Suzuki też mieliśmy tę samą markę. 
Większa wygoda, bardziej przestronny i bardziej zrywny, a poza tym automat.
19 września duża wódka u Sobierajskich, natomiast 26 września u nas przyjęcie dla seniorów: Białkowie, Towpikowie, Witkowscy, Majkowscy i po raz pierwszy Aleksandrowicze. Andrzej i Ania powrócili po wielu, wielu latach z Brukseli, gdzie Andrzej zawiadował placówką LOT-u na lotnisku Zaventem.
Poza tym teatr. Obejrzeliśmy „Wstyd” w teatrze Współczesnym. To taka „Moralność pani Dulskiej” XXI wieku. Najważniejsze, żeby się dogadać i pozorować rodzinne stosunki mimo kłótni i nienawiści.
W Och Teatrze komedyjka „Oszuści” z Zamachowskim. Małżeńskie zdrady i kłótnie też zakończone heppy endem. Kochajmy się. Słabe.
W Narodowym „Matka Joanna od Aniołów” Jarosława Iwaszkiewicza. Nowe odczytanie trafiające do wyobraźni. Zwłaszcza przyzwoita gra Kożuchowskiej w roli tytułowej.
Wreszcie dwie uczty. 
Po raz pierwszy od wielu lat byliśmy w Operze. „Halka” w nowym wydaniu, uwspółcześniona. Świetna scenografia, równie dobrze dobrane kostiumy i wreszcie głosy. Doskonały Jontek – Rafał Bartmiński i równie przekonująca Halka – Izabela Matuła. 
Poszliśmy tam ze względu na występ Tomasza Koniecznego, również absolwenta I LO im. Kopernika w Łodzi. Rola Janusza jest chyba jednak nie dla niego. Nie zachwycił mnie.
Następnego dnia (16.10) obejrzeliśmy w Teatrze Nowym w Łodzi „Obietnicę poranka”. Adaptacji książki Romaina Gary’ego dokonała mama Maćka Wojtyszki, który tę sztukę wyreżyserował. Adaptacja świetna kładąca nacisk nie na zaborczość matki, jak to miało miejsce w ekranizacji tej powieści, a na jej bezgraniczną miłość. 
Do niemałych emocji podczas pracy nad przedstawieniem przyznaje się grający postać syna Konrad Michalak. - To opowieść o prawdziwej miłości łączącej matkę z synem - mówi. - Podczas prób dużo rozmawialiśmy o dzieciństwie i okazało się, że ja jestem jedynakiem, reżyser także, jak i Gary. I mówiliśmy o tym, że matki od jedynaków wymagają więcej, niż od większej liczby dzieci, na które mogą rozłożyć swoje oczekiwania. 
Też byłem jedynakiem i niemal miałem łzę w oku myśląc o mojej matce. Brawo dla aktorów: Konrada Michalaka i Izabeli Olbińskiej.
A poza tym mam więcej kontaktów z wnukami. Na świecie znów szaleje coronawirus i znów zamykamy instytucje kultury i sale fitness. Życie zamiera. Uczę się hiszpańskiego. Siedzę i piszę. Niebawem ukaże się druga część wspomnień, a pracuję wraz z Krzysiem Opolskim nad kolejną książką „Po co nam praca?” Ja wiem, po co, ale wszyscy narzekają na nadmiar pracy, albo na jej brak.
W przerwie idę z Zosią na „Tajemniczy ogród”.  Film, jak film, ale Zosi się podobał i to najważniejsze.
Taka oto opowieść ku przestrodze w walce z covid-19
Jeden młody diabeł zapytał starego: Jak ci się udało zaprowadzić do piekła aż tyle dusz? Stary diabeł odpowiedział: 
- Wzbudziłem w nich strach! 
Odpowiedział młody:
- Super robota! A czego się bali? Wojen? Głodu? 
Odpowiedział stary: 
- Nie, bali się choroby! 
Na to młody: 
- Czy to znaczy, że nie zachorowali? Nie umarli? Nie było dla ratunku? 
Stary odpowiedział: 
- Ależ nie,... zachorowali, umarli, a ratunek był. 
Młody diabeł zdziwiony odpowiedział: to w takim razie nie rozumiem??? 
Stary odpowiedział:
- Wiesz oni wierzyli, że jedyną rzeczą, którą muszą zatrzymać każdym kosztem przy sobie jest ich życie. Przestali się przytulać, witać ze sobą. Oddalili się od siebie. Zrezygnowali ze wszystkich kontaktów społecznych i z wszystkiego, co było ludzkie! Później skończyły im się pieniądze, stracili pracę, ale to był ich wybór, bo bali się o swoje życie, dlatego zrezygnowali z pracy nie mając nawet chleba. Wierzyli ślepo we wszystko, to, co słyszeli i czytali w gazetach. Zrezygnowali z wolności, nie wychodzili z własnych domów dosłownie nigdzie. Przestali odwiedzać rodzinę i przyjaciół. Świat zamienił się w taki obóz koncentracyjny bez przymuszania ich do niewoli. Zaakceptowali wszystko !!! 
Tylko dlatego, by przeżyć chociaż jeszcze jeden mizerny dzień.... I tak żyjąc, umierali każdego dnia!!!  I właśnie w taki oto sposób było mi bardzo łatwo zabrać ich mizerne dusze do piekła…
Grudzień
Pandemia trwa. Kina zamknięte, teatry zamknięte. Ludzie odwiedzają się bardzo rzadko. Pozostaje mi pisanie, hiszpański, trochę fitnessu i tango argentyńskie. Siedzę głównie w domu.
Obejrzałem, więc cztery filmy z klasyki hiszpańskiej. Wszystkie z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia
Wspaniały film Luisa Bunuela „Tristana”
 Dystyngowany arystokrata Don Lope (Franesco Rey)  opiekuje się osieroconą młodziutką siostrzenicą, ale szybko jego ojcowskie uczucia przeradzają się w pożądanie. Tristana (Catherine Deneuve) uwikłana w niemoralny związek czuje jednocześnie odrazę, wstręt ale i litość. Nieoczekiwanie poznaje młodego malarza Horacio, który okazuje się być zupełnym przeciwieństwem wuja – tyrana i niepoprawnego hipokryty. Buñuel wnikliwie śledzi losy swoich bohaterów, tworząc niezwykłe, fascynujące studium ludzkich namiętności i głęboki dramat psychologiczny z wyraźnie zarysowanym polityczno-obyczajowym tłem międzywojennej Hiszpanii. Jednocześnie reżyser kreśli postać kobiety, która wymyka się uprzedmiotowieniu, a w każdym jej geście i spojrzeniu widać wewnętrzny sprzeciw, który nie pozwala na bierne przyglądanie się rzeczywistości. Poślubia w końcu swojego wuja, ale okaleczona przez chorobę nienawidzi go do ostatniej jego chwili. Studium kobiety – genialne.
„Viridiana” tegoż reżysera, którą oglądałem ponad pięćdziesiąt lat temu nie zachwyciła mnie tak dalece, ani wtedy, ani dziś. Mroczny film, o… no właśnie, o czym? O zakamarkach ludzkiej duszy?
Zabawna komedia „Ninette | Ninette y un señor de Murcia Fernando Fernán-Gómez o Hiszpanie poszukującym wrażeń w Paryżu, a usiedlonym przez zaborczą Ninette.
I wreszcie Mrożony Peppermint | Peppermint Frappé | Carlosa Saury z 1967 roku
Julian, 45-letni lekarz, mieszka w małym miasteczku Cuenca. Jego asystentką w klinice jest Ana – zakochana w nim, nieśmiała dziewczyna. Pewnego dnia, po wieloletniej nieobecności, do miasteczka wraca przyjaciel Juliana z lat młodości. Towarzyszy mu jego żona Elena, fizycznie łudząco podobna do Any, jednak mentalnie będąca jej całkowitym przeciwieństwem. Zafascynowany nią Julian postanawia przeobrazić kochającą go dziewczynę na podobieństwo Eleny. Jeden z najbardziej cenionych obrazów Carlosa Saury, brawurowy eksperyment z niezapomnianą rolą Geraldine Chaplin, która wcieliła się w obie bohaterki. Film, który kończy się tragicznie to zarazem zjadliwa satyra na mieszczańskie społeczeństwo, nie bez powodu zadedykowana przez reżysera Luisowi Buñuelowi.
W sumie pyszny weekend con idioma español.
I tak płynie dzień za dniem w rytmie pandemii. Teatry pozamykane, kina pozamykane, hotele i restauracje pozamykane, kluby fitness również. 
Niewiele wizyt towarzyskich, pisanie kolejnych pozycji, nauka hiszpańskiego i odrobina tańca. Tak było na koniec 2020 roku i tak jest na początku 2021. Z tą jedynie różnicą, że w lutym chwycił spory mróz i przysypało śniegiem. Zima jakiej dawno nie było. I tak się zaczął rok 2021
Rok 2021
Sylwestra spędziliśmy, po raz pierwszy od 20 lat sami w domu, ale elegancko i na stole i w odpowiednich strojach. Fason trzeba trzymać w każdej sytuacji.

 
 
Pracuję nad wspomnieniami absolwentów mojego, I Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Kopernika w Łodzi i przy okazji zawieram nowe sympatyczne znajomości. Dla przykładu światowej sławy bas-baryton Tomek Konieczny, wpływowy biznesmen z Palm Springs Krzysztof Jamroz, mistrzyni Europy w slalomie gigancie Madzia Łuczak – matura 2020. Itd.itp.
Bez względu na wiek wszyscy jesteśmy kolegami, ba kumplami, bo taki to urok naszej budy, że jej absolwenci wzajem się wspierają, wzajem sobie pomagają.
Skończyłem też dwie inne pozycje rozważania o pracy z profesorem Krzysztofem Opolskim: „Po co nam praca” i wspomnienia Andrzeja Witkowskiego, przyjaciela, wieloletniego prezesa Polskiego Związku Motorowego – „Chłopak z Zawiercia”.
W końcu wiosna. Po dość trudnej, mroźnej i śnieżnej zimie przyszła 21 lutego.
Wcześniej otwarto kina i teatry. Od razu poszliśmy do Muranowa na „Palm sprinds” dość dziwną i głupawą komedię amerykańską i do Teatru Ateneum na „Kwartet”. Wcześniej obejrzałem znakomity film na podstawie sztuki Ronalda Harwooda, która była wystawiana na londyńskim West Endzie w okresie od września 1999 do stycznia 2000 roku. Filmowy Kwartet jest reżyserskim debiutem Dustina Hoffmana.
Beecham House to luksusowy dom spokojnej starości dla muzyków. Co roku jego mieszkańcy w urodziny Giuseppe Verdiego przygotowują uroczysty koncert. Tym razem wieczór musi przynieść dochody, bo ośrodkowi grozi likwidacja. Śpiewacy zapraszają, więc Jean (Maggie Smith), wielką operową diwę. Ekscentryczna artystka słynie z trudnego charakteru, na dodatek była kiedyś żoną jednego z rezydentów, Reginalda (Tom Courtenay), z którym nie rozstała się w przyjaźni. W finałowym kwartecie mają z nimi wystąpić lubieżny Wilfred (Billy Connolly) i jego przedmiot pożądania, zapominalska Cissy (Pauline Collins). I występują. A w Ateneum? Koncertowo zagrali Magada Zawadzka, Krzysztof Tyniec, Krzysztof Gosztyła i Marzena Trybała. 
Warto było.
Potem były „Trzy siostry” w Narodowym, w reżyserii Jana Englerta. Nie warto było. Podobnie rzecz się ma ze spektaklem „Loretta” George F. Walkera. Wedle zamysłu autora tytułowa bohaterka, Loretta, marzy o niezależności. Na jej drodze do wolności stają: Rosjanka Sophie, niedoszły producent filmów porno Michael i zakochany w niej Dave. Na tle groteskowej historii młodej dziewczyny przybywającej z prowincji do dużego miasta, kanadyjski autor, George F. Walker, prowadzi rozważania o moralnym relatywizmie oraz ucieczce od odpowiedzialności. 
Niestety, po prostu wieje z tekstu banałem. Aktorzy para amatorskiego zespołu „Parabuch” Ryszarda Jakubisiaka zagrali świetnie, jak na tak marny tekst,
A poza tym… pandemia, pandemia, pandemia. Czasami się ciut urywamy. Ostatnio do Olsztyna na spotkanie z Agatą i Krzysiem Wasiakami poznanymi trzy lata temu na Mauritiusie. Stary Olsztyn miły, a okolice godne pozazdroszczenia przez mieszkańca Warszawy czy Łodzi, no i Kopernik
 
I… trochę gram w reklamach. Jak przystało na okres pandemii, reklamuję maseczki i lek antyalergiczny, tudzież świąteczne produkty z Biedronki.
 
I wreszcie najważniejsze! Jestem dwukrotnie zaszczepiony przeciw Covid 19. Kosztowało mnie to podróż do szpitala w Siedlcach raz i drugi, ale mam to za sobą. Czy uchroni mnie przed wirusem? Zobaczymy.
Jednak już zdecydowaliśmy się wyruszyć na wakacje. Kierunek Gran Canaria. Pełne słońce, baseny, morze i wycieczki. Wszyscy w maseczkach, ale wszystko tez otwarte, nawet kawiarnie i restauracje na zewnątrz. Cóż za ulga. Czułem si1) odrobinę tak, jakbym się wyrwał z jakiegoś getta. Z całą pewnością wrócimy na Kanary na dłużej.
 
 
W Polsce wiosna przychodzi wolniutko.

Maj 2021
Pandemia powoli odpuszcza, miejmy nadzieję. Ludzie chcą wracać do normalności. Trochę to przypomina koniec wojny, kiedy wracano z różnych stron w swoje kąty. Jak pisał Leopold Staff
Będziemy znowu mieszkać w swoim domu,
Będziemy stąpać po swych własnych schodach.
Nikt o tym jeszcze nie mówi nikomu,
Lecz wiatr już o tym szepcze po ogrodach.

Nie patrz na smutnych tych ruin zwaliska.
Nie płacz. Co prawda, łzy to rzecz niewieścia.
Widzisz: żyjemy, choć śmierć była bliska.
Wyjdźmy z tych pustych ulic na przedmieścia.
Co zostanie z doświadczeń pandemii? Więcej pracy, nauki i załatwiania spraw online. Jeszcze mniej spotkań towarzyskich, czyli zanik wzajemnych wizyt w domach. Oczywiście młodzi będą balowali w barach, kawiarniach i na nadwiślańskich bulwarach. Pewnie dość szybko wróci też turystka, choć może mniej intensywnie niż przed pandemią, ale z czasem… Długo nie trzeba będzie czekać sądząc po tłumach w drodze na Giewont. Znów będziemy narzekać na hordy turystów w Wenecji, Rzymie czy Barcelonie. 
Może robię się zgreda, czy jak kto woli dziaders, ale nie mogę opanować smutku zaprawionego odrobiną złości, że nikt nie interesuje się życiem starszego pana. Jeśli sam sobie nie zorganizuję dnia, tygodnia, przyjęcia kogoś lub wyjścia gdzieś, to nikt mi niczego nie zaproponuje. Nikt! Żona przyzwyczaiła się, że to ja wszystko inicjuję i tak jej wygodniej. Dzieci są tak zajęte, że nie mają czasu nawet pomyśleć o starym ojcu. Widocznie źle je wychowałem. Wnuki mają swoje sprawy i dziadek do niczego im nie jest potrzebny, no może czasami, ale bardzo rzadko. Nikt ich zresztą nie uczy szacunku czy miłości do dziadków. Pewnie gdybym sypał kasą? Ale nie zamierzam kupować miłości. 
Nie zawsze chce mi się cieszyć z życia. Czy czeka mnie jeszcze coś atrakcyjnego? To zależy co uważać za atrakcję?
Jakąś, bez wątpienia, atrakcję był nasz sześciodniowy pobyt w Czarnogórze. Kraj wielkości województwa lubuskiego, słabo zaludniony. Właściwie tylko góry i morze. Fajny, ale przereklamowany. Niedaleko od Polski, więc cieszy się coraz większym powodzeniem wśród rodaków. Turystyka jest tu podstawowym źródłem dochodu, jeśli nie liczyć wyjazdów do pracy w Niemczech. Ponoć średnia płaca to 500 euro miesięcznie, a wszędzie dużo nowych domów. 
W sobotni wieczór w hotelu Iberostar, w którym rezydowaliśmy w Becici pojawiło się nagle mnóstwo gości weekendowych. Rejestracje samochodów głownie z Bośni i Kosowa, ale jakich samochodów. Fury po kilkaset tysięcy. I to wszystko za 500 euro. Nie chciałbym tych bossów spotkać w ciemnej ulicy. Straszne twarze i wytapetowane kobiety. Dobrze, że nie było nas przez całą sobotę. Ich zachowanie, sposób bycia przypominał kiboli z Legii.
A poza tym świetny hotel, miła obsługa i ładne widoki. Mała stara Budva i czarujący Kotor. I tyle…
 
 

Czerwiec 2021
Oto kolejność wydarzeń.
3 czerwca wróciliśmy z Czarnogóry
6 czerwca skończyłem 73 lata. W przeddzień stosowna balanga.
10 czerwca „Don Juan” Moliera w Teatrze Areneum. Szalenie uwspółcześniony, ale jak się okazuje, bez względu na stroje, bez względu na epokę przywary ludzkie i ludzkie słabości pozostają takie same. Don Juan pod koniec staje się niemal Świętoszkiem. Na pokaz, bo tak będzie praktyczniej mamić innych.
- To nie ja to Bóg tak chciał. Niech się dzieje wola nieba z nią się zawsze zgadzać trzeba – jak mawiał polski Molier czyli Aleksander hrabia Fredo. 
Ileż to bezeceństw, ba zbrodni popełniono i popełnia się w imię Boże?!
19 czerwca „Biegnij mała biegnij” w Teatrze Nowym w Łodzi. Reminiscencje na temat burzliwego 1968 roku. Odebrałem trochę jak powrót do młodości, a trochę jak średnio udana lekcja z historii. Nierówne i poplątane. Wątki polityczne przeplatane z wyprawami w kosmos. A tak w ogóle chodzi o to by iść ciągle iść w stronę słońca. Biegnij mała, bo za chwilę nie będziesz miała sił, nie będzie ci się chciało. Niestety nie do końca wiadomo po co trzeba biec?
20 czerwca – spacer po cmentarzy żydowski w Łodzi, oprowadzani przez Patryka Robachę, świetnego przewodnika i znawcę starej Łodzi czterech kultur.
 
23 czerwca w kinie Muranów na przeglądzie kina francuskiego bardzo dobry film „Toast weselny” „Le Discours”
Na stronie kina napisano:
Adrien niedawno rozstał się z dziewczyną. A dokładnie to ona oświadczyła, że potrzebuje przerwy i zatrzasnęła za sobą drzwi. Kiedy więc zostaje poproszony o wygłoszenie tytułowego toastu na weselu siostry, kreśli w wyobraźni kolejne jego wersje i są to głównie scenariusze porażki. Bo co miałby powiedzieć nowożeńcom, skoro właśnie wielka miłość uciekła mu sprzed nosa? Rozpamiętując początki swojego związku i usiłując dociec, co poszło nie tak, bohater „Weselnego toastu" zerka pod stołem na telefon. Czy była odpowie na jego wiadomość? Czy da mu jeszcze jedną szansę? Tirard z humorem odmalowuje etapy budowania relacji i razem z bohaterem szuka przyczyn miłosnej klęski. A przede wszystkim sprawia, że z całych sił kibicujemy Adrienowi, gdy ów neurotyk i hipochondryk opuszcza wreszcie strefę komfortu i postanawia zawalczyć o związek.
A dla mnie to był film o bylejakości życia rodzinnego, o nudnych rodzinnych spotkaniach, o konwenansach i rytuałach, których nie znosimy, a którym się poddajemy, a już to z lenistwa, a już to z oportunizmu. Jedynie miłość może nas wyzwolić lub chociaż przyjaźń i pełne zrozumienie z drugą osobą.
Z rodziną, jak wiadomo, najlepiej wychodzi się na zdjęciu.
Inny film francuski oparty na faktach „Komedianci, debiutanci”  („Un Triomphe”) to historia o gigantycznej pracy jaką wykonuje aktor ze skazanymi w więzieniu pod Paryżem Flery-Merogis. W ramach zajęć edukacyjnych przygotowuje z nimi „Czekając na Godota” Samuela Beketta. Przedstawienie staje się sukcesem. Aktorzy więźniowie ruszają w tournée, ale natura jest silniejsza przed kolejnym ważnym występem zwiewają. Nie chcą dłużej czekać na Godota. Zrezygnowany aktor wychodzi sam na scenę i opowida o swoich przeżyciach i doznaniach podczas pracy z więźniami nad sztuką i tak powstał monodram, a następnie film. W roli głównej jak zwykle niezrównany Kad Merad, gwiazda francuskiego kina ostatnich lat przede wszystkim jako naczelnik poczty w filmie „Jeszcze dalej niż północ” _(Bienvenue chez les Ch'tis).
 Dzień później: W narodowym „Sonata Jesienna” Bergmana. Zdecydowanie wolę film. Scena ten konflikt matki i córki zubaża. Dorota Stanka pokazała cały swój kunszt aktorski w roli Charlotty, matki. Prawie zagrała się na śmierć. Nie pozostawiła widzowi minimum pola na myślenie. Bardzo dobra Zuzanna Sapocznikow w roli Ewy. Dusznością wiało ze sceny i duszno było na widowni, bo upały w czerwcu niemiłosierne.
Jednak dobry tekst znaczy wiele. „Sonata Jesienna” przynajmniej zmusza do refleksji. Bardzo udana reżyseria Grzegorza Wiśniewskiego.

Jak zwykle pod koniec czerwca tańczyliśmy na warsztatach tanecznych tańca towarzyskiego. Tym razem w hali sportowej ośrodka Star Dadaj nad jeziorem Dadaj. Walc wiedeński, rumba i fokstrot. Wszystko byłoby do zniesienia gdyby nie upał. Mimo, ze sala była ogromna pot lał się z nas strumieniami. Dwa dni dochodziłem do siebie po tym ogromnym wysiłku organizmu. Oczywiście alkohol w znanym towarzystwie, też robił swoje.
Przy okazji odwiedziliśmy dwa miasteczka Barczewo i Biskupiec. Pierwsze słynne głównie z więzienia, gdzie byli osadzeni w stanie wojennym działacze łódzkiej solidarności Grzesiu Palka, Andrzej Słowik i Jurek Kropiwnicki. Miasteczko dość kiepsko zadbane bez życia. Biskupiec, natomiast wypielęgnowany. Większych atrakcji turystycznych brak z wyjątkiem… synagogi w Barczewie. Jedynej na Warmii. Różne koleje losu sprawiły, że nie została zburzona i stanowi obecnie obiekt kulturalny z pasją zarządzany przez Krystynę Szter, która jako Prezes Stowarzyszenia Społeczno-Kulturalnego "Pojezierze" oddział Barczewo od 7 lat w ramach wolontariatu opiekuje się barczewską synagogą i barwnie opowiada o losach 111 barczewskich Żydów.
   

5 lipca. Powrót do kina. W ramach przeglądu filmów włoskich w Muranowie obejrzeliśmy najnowszą ekranizację powieści Jacka Londona „Martin Eden”. Bardzo dobrze zrobiony film przez Pietro Marcello. Osadzony we włoskich realiach pierwszej połowy XX wieku. Nie do końca jednak zrozumiałem przesłanie. Podobnie jak u Londona nie wiadomo, co w tej opowieści jest najważniejsze upór tytułowego bohatera, obłuda klas wyższych, nierówność klasowa czy amerykańskie „yes, you can”? Świetna gra Luci Marinellego.
A poza tym emocje sportowe. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej, a za chwilę Igrzyska Olimpijskie w Tokio.
Wcześniej jednak kolejne warsztaty tanga argentyńskiego w Warlitach wielkich koło Ostródy. Tamże korzystając z okazji wybraliśmy się na przejażdżkę po pochylniach na kanale ostródzko augustowskim. Ta unikalna konstrukcja hydrologiczna z przed stulecia jest dziś sporą atrakcją turystyczną, ale jazda statkiem tam i z powrotem jest po prostu nudna. Raz i wystarczy.
 
A po powrocie znów kino. Dziwny film argentyński „Prófugo” przetłumaczony jako „Intruz”. Nie potrafię nawet przekazać jego treści, bo bardziej działa na zmysły niż na obraz akcji. Potem równie dziwna, francuska „Anette” z Marion Cotillard. Reżyser Leos Carax dostał za ten film Złotą Palmę w Cannes. Jak coś jest udziwnione do maksimum to zdobywa nagrody, a gdy coś jest normalną leko wzruszającą opowieścią, to przechodzi bez echa. Przykładem może być film „Usłane różami” (La fine fleur). Prosta historia o obronie marzeń zwariowanej hodowczyni róż. Świetna rola Catherine Frot, której dzielnie partneruje jej mało znany, ale bardzo utalentowany Manel Foulgoc.
 
Byliśmy też w Och Teatrze na „Lilly” Jacka Popplewella
Kryminalna zabawa teatralna. Trup przemieszcza się, pojawia się i znika. Skomplikowana intryga, sprawiająca dużą przyjemność publiczności.
Świetna Krystyna Janda w tytułowej roli sprzątaczki. Ona jak wino im starsza, tym lepsza… ale szczep doskonały.
Byliśmy tam z Julką, moją „wychowanką”, córką mojego byłego kierowcy Andrzeja Odachowskiego. Uczyłem Julkę w Brukseli francuskiego i angielskiego. Dziś po maturze w szkole europejskiej w stolicy Belgii dostała się bez problemów na SGH. Ten kierunek studiów ustaliliśmy wspólnie dziesięć lat temu… i jest! Nie ukrywam mojej dumy i nadal jej trochę matkuję, zwłaszcza, że… mnie nikt nie zamierza matkować.
Miewam lepsze i gorsze momenty psychiczne, ale muszę sam sobie dawać radę. Odnoszę wrażenie, że umiarkowanie kogokolwiek interesuję. Żona zajęta głównie pracą zawodową. Nie ma czasu, nie potrafi rozmawiać o moich bólach. Ja zresztą sam też nie bardzo chcę ją wprowadzać w rozterki starszego pana. 
O dzieciach i wnukach wspominać nie warto. Słowo lubimy się wystarczy.
Bo kogo obchodzi mój ból, że już nigdy nie będę blisko z żadną kobietą? Myślę, że wielu starszych panów przeżywa to samo, ale nie śmie, nie potrafi tego opisać. 
Całe życie musiałem sam walczyć o istnienie. Dzisiaj też, tylko coraz częściej zadaję sobie pytanie po co? Chyba jedynie strach przed śmiercią zmusza do życia. A jeśli już żyć to jakoś aktywnie, aż przyjdzie ten czas i uwolnię bliskich i znajomych od siebie. A czas biegnie. Niedawno odeszła Szczęsna Mili, radiowa koleżanka, szefowa redakcji reportażu w programie III Polskiego Radia. Współpracowałem z nią i innymi koleżankami. Skoro emitowano moje reportaże, to znaczy, że były dobre, bo Szczęsna była bardzo wymagające. Ti dzięki niej ukazał się skrócony reportaż o Michalinie Tatarkównie Majkowskiej. Inni nie mieli odwagi walczyć z cenzurą aby go nadać. Żegnało Ją spore grono dziennikarzy, starych kolegów i koleżanek. Nikogo z obecnego Radia nie było. I tak dobrze, że zamieścili wspomnienie na radiowej stronie internetowej.
I ledwo pochowaliśmy Szczęsną, a już wiadomość o śmierci następnej postaci wielce zasłużonej dla reportażu i słuchowisk radiowych. Zmarła Alina Słabczyńska szefowa redakcji reportażu w ramach redakcji literackiej PR.
Jesteśmy jej winni ogromny szacunek. Wszyscy, którzy w latach siedemdziesiątych prali się reportażem radiowym zawdzięczają jej swoją sławę i swoje sukcesy.
Jak słusznie zauważył jeden z ówczesnych kolegów, reporterów Witold Ślusarski z Krakowa: Alina, to najwspanialszy przyjaciel i wychowawczyni wielu pokoleń radiowych reportażystów. Cudowny człowiek, uczestniczka Powstania Warszawskiego, Bezinteresowny przyjaciel. To Ona w dużej mierze przyczyniła się do międzynarodowych sukcesów polskich reportaży radiowych. Żal, ogromny żal.
Obie odeszły z radia w stanie wojennym. Nie zaakceptowały ówczesnych porządków.
I jakby w odpowiedzi na mój ciągły postulat, żeby spotykać się za życia, a nie tylko na pogrzebach, Janka Jankowska zorganizowała spotkanie starej gwardii z redakcji reportażu Polskiego Radia, gdzie szefową była właśnie Alina.
Popłynęły wspomnienia. Był i Adam Budzyński, szef i Bożena Markowska, jak zwykle spóźniona i nawet Marysia Wiernikowska, reporterka, ale z zupełnie innej bajki. Poznałem ją w RFI w Paryżu, kiedy to było? Ze trzydzieści pięć, trzydzieści osiem lat temu. Marysia jest już babcią.
Dobiegły prace nad kolejną książką „Na Bank”, bardzo naukawą stworzoną wspólnie z prof. Krzysztofem Opolskim i dr Tomaszem Potockim.
Poza tym gram w reklamach, dwa razy w ciągu miesiąca. Raz jako stary legionista, a innym razem po prostu jako dziadek.
Sami i z Julką jeździmy tu i ówdzie
- Ja wujkowi zastępuję wnuki, które odwiedzają go bardzo rzadko.
No to chodzimy do teatru, jeździmy na wycieczki…
W kinach i teatrach, na razie bryndza. Spotykam się to z Ewą, to z Brygidą. Gidka przygotowuje jubileusz pięćdziesięciolecia mojej pracy dziennikarskiej. Ona jedna przejęła się, ona jedna chce coś zrobić dla mnie w tej materii… no Agnieszka myśli o cateringu…
Ostatnie dni września obfitowały w rodzinne spotkania. Odwiedziły mnie wnuczki, odwiedził mnie wnuk, a Kuba zaprosił na wspólne oglądanie meczu. Udało się wreszcie pogadać szczerze. Obaj byliśmy zadowoleni.
29 września przyjąłem trzecią dawkę szczepionki antycovidowej.
A za oknami „już jesień, królestwo niczyje”
„To jesień już, szafarka aspiryny,
to jesień już, panie majorze,
bolesny brydż i rozpacz złej godziny,
o Boże, Boże.

I klon, i dąb, i słoń, i koń się chwieje,
a tylko ja, ja patrzę i się śmieję.”
Październik zawitał złotą polską jesienią i bardzo udanymi wydarzeniami.
6 października odbyła się promocja dwóch książek, które napisałem wspólnie z profesorem Krzysztofem Opolskim, a przy części jednej z nich współpracowała też Ewa Opolska. „Historia ludzkiej chciwości” czekała na tę okazję (z powodu pandemii) ponad rok, a „Po co nam praca”, książka przyjechała prosto z drukarni. Spotkanie w Promie Kultury na Saskiej Kępie poprowadził niezawodny redaktor Krzysztof Michalski. Było chyba z 50 osób i trwało ponad godzinę. Zebraliśmy dużo gratulacji. Dla takich chwil warto pisać.
Trzy dni później odbyły się uroczystości związane ze 115leciem mojego liceum, I LO im. Mikołaja Kopernika w Łodzi. Z tej okazji również napisałem książkę zbierając wspomnienia byłych, żyjących jeszcze dyrektorów szkoły i przede wszystkim jej absolwentów. „Mój „Kopernik”, moja szkoła, moje wszystko”  
Ta szkoła emanuje czymś niezwykłym. Wydała tysiące wybitnych absolwentów, którzy gdy się spotkają gdzieś na świecie na hasło „jestem z Kopra” pomagają sobie wzajemnie. Najlepiej ujęła to długoletnia dyrektor Liceum, pani profesor Wiesława Zewald
„Otwierają się każde drzwi na hasło – jestem z Kopra. Obojętnie czy to kolega czy nauczyciel. Nie pozostawiają samym sobie tych, którzy pomocy potrzebują. Są wrażliwi i czuli. To dla mnie jest niezwykłe. I to właśnie jest to coś, co w moich uczniach dostrzegłam…tę inność. 
Kopernik był moją miłością pierwszą, prawdziwą i jedyną. 
Wychowywaliśmy i wychowujemy kwiat ziemi łódzkiej, ziemi polskiej, a może i kwiat świata, bo nasi absolwenci są wszędzie…”
Ukoronowaniem obchodów była wielka Gala. Tylu wspaniałych talentów, ile zaprezentowało się na scenie Teatru Muzycznego dawno nie widziałem. Szczęka mi opadła i długo pozostaję pod wrażeniem. Sam też odważyłem się wystąpić przypominając pierwszą piosenkę z kabaretu „Kiełbie we łbie”- „Gdy w mury kopra zawitały uczennice”, rok 1964.
A książka rozeszła się jak świeże bułki. Piszę ciąg dalszy. Dla takich chwil warto żyć
 
 
 
 
Wart odnotowania niemiecki film „Udine”. Undine Wibeau jest historyczką i pracuje jako przewodniczka w jednym z berlińskich muzeów. Prowadzi z pozoru zupełnie normalne i ułożone życie. Związany jest z nią jednak stary nordycki mit o zamieszkujących jeziora i rzeki istotach, które surowo karzą zdradzających je kochanków. To przede wszystkim film o wielkiej miłości. Kończy się tragicznie. Udine wchodzi w fale jeziora, kiedy jej ukochany wydaje się bez szans na przeżycie po wypadku, ale miłość jest wieczna nawet po śmierci.
Dla odmiany obejrzałem z wnuczkami „Małego księcia” w niecodziennej wersji. Zwyciężczyni programu "Mam Talent", Tetiana Galitsyna, wraz z Gwiazdą "Mam Talent" VLODYR-em, najszybszym malarzem na świecie oraz grupą artystów, przygotowywała unikalne widowisko – historię Małego Księcia wg. Antoine de Saint-Exupéry’ego, malowaną na żywo piaskiem, światłem i na wodzie, połączoną z grą aktorów, świateł i cieni oraz techniką szybkiego malowania (Speed Painting). „Mały książę”, jak wiadomo,  to genialna opowieść dla całej rodziny, która więcej mówi o życiu, niż grube, uczone księgi.
Dziewczynkom się bardzo podobało i mnie też, mimo, że jak mawiał Mały Książe, dorośli niczego nie rozumieją, ale w starszym wielu upodobniają się do dzieci.
W drugiej połowie października podziwialiśmy przepiękne kolory złotej jesieni w okolicach Folwarku Łękuk na Mazurach, na skraju Puszczy Boreckiej i w Nieznanicach. W pierwszym miejscu spacerowaliśmy (12 kilometrów jednego dnia) i zażywaliśmy sauny, kąpieli i masaży, w drugim ćwiczyliśmy argentyńskie tango. Folwark to znakomicie zorganizowany obiekt ze świetną obsługą.
 
 
 
Na początku listopada na Facebooku pojawiło się zdjęcie, który zapadł mi w pamięć w dziecinnych czasach. Na Piotrkowskiej przy delikatesach często stał pan, trochę ospowaty, który z kartonu zawieszonego na piersiach sprzedawał sznurowadła, spinacze do włosów, grzebienie. 
„Dobe stalowe, dobe, pani kupi. Nie idzie pani, nie idzie” – pamiętam do dziś
 
Nazywał się Henryk Szuchter
Inny dosłowny cytat z tego pana : dobre pinacze talowe, kup pani, kup! Znowu ku.. wy nie kupują.
Kawałek historii Łodzi, której nie ma.
* * *
Niemal co noc, na ranem kłębią się w głowie różne myśli, strzępy wspomnień z najróżniejszych sytuacji, spotkań z kobietami, marzenia o nowych spotkaniach, które pewnie nigdy się nie spełnią. No cóż życiowy bagaż daje o sobie znać. Nawet nie sposób spisać te myśli, bo one są tak małe, jak kawałeczki podartej kartki.
Clint Eastwood w jednym z ostatnich wywiadów słusznie stwierdził:
„Jedyny wniosek, do którego dochodzi się z wiekiem - a ja już jestem po dziewięćdziesiątce, więc tu można mi zaufać - brzmi: wiemy tak mało. Żyję już całe wieki i nie zastanawiam się, czy to, co robię, jest jeszcze dla kogokolwiek ważne. Jest ważne dla mnie, bo daje mi przyjemność. Ja po prostu lubię znajdować sobie robotę. A umiem tylko to: robić filmy.”
Ja nie ma jeszcze tak dostojnego wieku, a umiem tylko pisać, więc notuję moje spostrzeżenia, refleksje, wspomnienia i też nie zastanawiam się, czy ktoś je kiedyś przeczyta. Po prostu czuję taką potrzebę.
Notuję, więc, że świetnie rozmawia mi się z moją wnuczką Anią, że przyjemność sprawiają mi spotkania z przyszywaną wnuczką Julką i patrzę jak robi postępy i rozkwita na studiach.
Z przyjemnością chadzam do teatru z moim wnuczkami, a już to na eksperymentalny Teatr Piasku Tetiany Galitsyny wykorzystujący różne techniki komputerowe. Tetiana Galitsyna, wraz VLODYR-em, najszybszym malarzem na świecie oraz grupą artystów, przygotowywała unikalne widowisko – historię Małego Księcia wg. Antoine de Saint-Exupéry’ego, malowaną na żywo piaskiem, światłem i na wodzie, połączoną z grą aktorów, świateł i cieni oraz techniką szybkiego malowania (Speed Painting). Dopełnieniem niezapomnianego, ponadgodzinnego show, jest przepiękna oprawa muzyczna, poruszająca najgłębsze emocje i przenosząca nas na magiczną planetę Małego Księcia.
Niestety, „Opowieść wigilijna” według Dickensa w wykonaniu tego samego zespołu i w tej samej konwencji nie była już tak dobra. I ja i dziewczynki mieliśmy poczucie dłużyzn.
Również z raem z wnuczkami obejrzeliśmy świetny musical „Tajemnica Tomka Sawyera” na Scenie Relax, w wykonaniu młodego, ale bardzo zgranego zespołu z dobrą muzyką, ciekawą scenografią i choreografią.
Na tej samej scenie równie udany musical „Abonament na szczęście” do piosenek Agnieszki Osieckiej z Olgą Bończak w roli głównej. Słuchając tych piosenek miałem nieodparte wrażenie, że niektóre są wyłącznie dla dorosłych, bo któż pamięta, co to był CDT (Centralny Dom Towarowy) w Warszawie, a w jednym z utworów padają na przykład słowa: „wsadziłam pół CDTu na twój grzbiet”… ech łezka się w oku zakręciła”.
I dobrego teatru ciąg dalszy… W Teatrze Polskim „Wiśniowy sad” w reżyserii Krystyny Jandy. Świetny!!! Wybitna reżyseria, klasyczna, bogata scenografia i bardzo dobra gra aktorska z Grażyną Barszczewską na czele, ale nie tylko ona. W roli Anii    Dorota Bzdyla, Waria: Dorota Landowska, Leonid Gajew: Jerzy Schejbal. W roli Jermołaja Łopachina: Szymon Kuśmider, Szarlota Iwanowna: Joanna Trzepiecińska i w reszcie w epizodyznej rólce Firsa znakomity, stary Krzysztof Kumor. Cóż za aktorstwo! 
W samej sztuce wydobyto to co najważniejsze: przemijanie. Stare musi odejść. Nasze przywiązania, nasze tradycje przegrywają z nadchodzącymi zmianami. Rzeczywistość zabija stare wartości. 
O przemijaniu jest też najnowszy film Woodiego Allena „Hiszpański romans”. Starszy pan,  Rifkin, wykładowca literatury i pisarz  przyjeżdża do Hiszpanii na festiwal w San Sebastian z żoną, rzutką i odnoszącą sukcesy specjalistką od PR, opiekunką młodego, obiecującego reżysera, istotnie pretensjonalnego, ale oklaskiwanego. Rifkin nie bez niejakiej słuszności podejrzewa, że tych dwoje przeżywa płomienny romans, stąd sam nieporadnie usiłuje przeżyć chociażby letnią przygodę. Zupełnym przypadkiem poznaje lekarkę Jo, do której niebawem biega pod byle pretekstem, ale kobieta, mająca swoje problemy z niewiernym mężem, ani myśli uciekać do Nowego Jorku za przygodą. Ich spotkanie jest pretekstem do nakreślenia historii o dwojgu ludziach uwikłanych w niesatysfakcjonujące związki, służących sobie za terapeutów. 
Cóż, w pewnym wieku trudno myśleć o romansie, coś na ten temat wiem i przeżywam to często, ale warto mieć chociaż złudną nadzieję. „Dziewczyny, które mam na myśli, powychodziły za mąż już”, a te młode i piękne mogą ewentualnie chwilę uprzejmie pogawędzić. Ale właśnie dla tych i takich chwil warto jeszcze żyć. Rozumiem Allena i odbieram go bardzo osobiście.
I tu idiotyczna ciekawostka. Film ten jest niemal bojkotowany w Stanach Zjednoczonych, bo… Woody Allen podejrzewany jest o molestowanie seksualne swojej adoptowanej córki. Nikt go nie osądził, ale fama krąży i niszczy. Świat zwariował!!!
Na szczęście nie ma oskarżeń w stosunku do Pedro Almodóvara, którego najnowszy film i słusznie święci triumfy. „Matki równoległe” to historia dwóch samotnych kobiet, rodzą w tym samy momencie i w tym samym szpitalu i... losy ich i ich dzieci splatają się w zupełnie niespodziewanych momentach ich życia. Albowiem po prostu zostały zamienione.
Jak to u Almodóvara, świetne studium psychologiczne kobiet. Kandydat do Oskara dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego.
Jednakże wydarzeniem końca roku był mój jubileusz 50lecia pracy dziennikarskiej. Odbył się 13 grudnia w Sali widowiskowej Promu Kultury na Saskiej Kępie. 
 
Ponieważ 13 grudnia zobowiązywał przygotowałem duodram na podstawie moich zapisków więziennych z okresu internowania „Z życia wyjęci”.
Przeczytali je, bardzo dobrze, moja przybrana siostra Brygida Turowska i Leszek Służewski, a przy fortepianie zasiadł Piotr Majchrzak, a potem był już jubileusz.  
Wprowadzenie dał sam Tadziu Zwiewka, film przygotował Marcin Gruza, a laudacje filmowe przesłali: Andrzej Seweryn, ambasador Jan Wojciech Piekarski i Michał Bajor wraz ze specjalnie wykonaną dla mnie piosenką „Nie chcę więcej”. Były też laudacje na żywo:  profesor, sędzia Jerzy Stępień, z którym zasiadałem w prezydium I Zjazdu „Solidarności”, Wojciech Warski i Business Center Club i Ewa Opolska w imieniu własnym i Krzysia Opolskiego.
 
Brygida świetnie wykonała „Modlitwę” i na zakończenie „Mury” Jacka Kaczmarskiego, przyjęte owacją na stojąco. Jestem głęboko przekonany, że publiczność odebrała je bardzo aktualnie…
 
Ale ja też odważyłem się, za namową Brygidy i z jej udziałem” wykonać jedną piosenkę: „Powroty” Janusza Słowikowskiego i Piotra Hertla, którą kiedyś śpiewaliśmy w Studenckim Teatrze Satyry „Pstrąg”. Udało się!!!
 Jednakże przygotowania wprawiły mnie w niebywałą frustrację. Bałem się, że będzie mało gości na sali. Odebrałem, bowiem wiele smsów i telefonów z przeprosinami, że niestety… Poza tym pandemia. To spowodowało, że na scenie byłem szalenie spięty, jak nie ja.
A tu proszę sala pełna. Po prostu przyszli ci, na których nie liczyłem, ale za to… kapitan Krzysztof Baranowski, z Łodzi przyjechał specjalnie mój kolega z klasy Jacek Strzelecki, moja trenerka Gosia Mączyńska, senator Jerzy Stępień, ambasadorowie Andrzej Towp[ik i Sławek Czarlewski, Wojtek Szeląg!!! z Polsatu itd. itp. Długo by wyliczać…
A moja żona ofiarowała mi kosz czerwonych róż. Pierwszy kosz kwiatów w moim życiu. Jesteś wielka!!!
 I tak dobrnąłem do końca 2021 roku, a nowy 2022 powitaliśmy w domu w towarzystwie niezastąpionych przyjaciół Marysi i Andrzeja Odachowski i ich młodszych dzieci. Hubert rośnie na bardzo inteligentnego młodzieńca, a pięcioletnia Zosia nie schodziła mi z kolan. Dziękuję.
2022
Oby wreszcie przyniósł zakończenie wszelkich pandemii i medycznych i politycznych. Bałagan, jaki funduje nam obecny rząd nie ma sobie równych we współczesnej historii Polski.
Na dobry początek zrealizowaliśmy wyjazd marzeń, wyjazd eksperymentalny. Spędziliśmy cztery tygodnia w Las Palmas na Garn Canarii. Cztery tygodnie razem. Agnieszka pracowała zdalnie, a ja przez trzy tygodnie korzystałem z kursu hiszpańskiego.
 
Udało nam się wynająć bardzo dobry aparthotel w dobrym punkcie miasta blisko małej plaży obok portu jachtowego i półtora kilometra od głównej plaży Caratera. Pogoda bardzo dobra, lokum super, poziom kursu hiszpańskiego bardzo dobry, a nauczycielka Elisa Sanchez wykładowczynią wymagającą i z pasją. Dużo chodziliśmy, po kilka kilometrów dziennie, więc wróciliśmy z tą samą wagą mimo wypitego wina, bagietek i serów. 
 
 

Jednak najważniejsza była atmosfera. Ten luz, ta życzliwość, ta uprzejmość. Boże, jacy my jesteśmy tego stęsknieni w Polsce, gdzie człowiek, człowiekowi wilkiem. Zakochałem się w Gran Canarii, zakochałem się w Las Palmas.
A tak na marginesie. W jedną sobotę pojechaliśmy na plażę do Maspalomas, najsłynniejszą na wyspie. Plaża jak plaża, dużo turystów średniego poziomy, ale wybrałem się na spacer brzegiem oceanu i w pewnym momencie skonstatowałem, że zaczyna się plaża nudystów, niestety głownie w podeszłym wieku, a dalej, też nudystów, ale homo. Tylu chujów na raz w życiu nie widziałem… 
Ciekawszy był wypad w góry, nie do końca udany ze względu na calimę, czyli pył piaskowy znad Sahary, ale i tak miasteczka urzekały.
 
 

Nie chciało nam się wracać do zimnej Polski. Na szczęście zima chyba już odpuściła.
  
 
 
Nadal chodzimy do kina, do teatru, ale nic nadzwyczajnego nie ma. „Baron Münchasen dla dorosłych” Macieja Wojtyszki w Narodowym sympatyczny i z udziałem dwojga weteranów Jana Englerta i Ewy Wiśniewskiej jest do zobaczenia, ale szału nie ma. W kinie też bez rewelacji. Miły, nawet lekko wzruszający film „Haute couture” („Z miłości do mody”) ze Natalie Baye w roli starej (a kiedyś była tak młoda) w roli mistrzowskiej krawcowej u Diora i młodziutkiej Lyny Khoudri, zbuntowanej dziewczyny z podparyskiego Saint-Denis, która krok po kroku daje się namówić wybitnej krawcowej, na zostanie równie zdolną stylistką. Kolejny film, o konieczności wyrywana młodych z czarnych gett pod Paryżem, Lyonem czy Marsylią. Ładna opowieść, że kopciuszek może zostać królewną, ale story o przyjaźni zawsze wzrusza.
A poza tym… MAMY WOJNĘ! Od 24 lutego Rosja atakuje Ukrainę. Miliony Ukraińców opuszczają swój kraj. Ponad dwa miliony przekroczyło granicę z Polską. Pomagamy jak umiemy i jak możemy. W Polsce niebywała gościnność, niebywałe przyjęcie i ofiarność tysięcy wolontariuszy i zwykłych ludzi, a rząd? Jak to rząd, wypina pierś i przypisuje sobie wiele zasług. Na szczęście zrobiono podstawowe kroki i uchodźcy mogą się leczyć, uczyć i podejmować pracę. I tak nieźle. Politycy cywilizowanych krajów stanęli murem za Ukrainą. To też zaskakujące, ale mur jest ciut nieszczelny. Węgry są niby za, ale tak, żeby zbytnio nie urazić Putina. Francja i Rosja szukają desperacko możliwości porozumienia wierząc naiwnie, że tego niedźwiedzia można jeszcze jakoś ugłaskać i ocalić zainwestowane w Rosji biliony euro. Najlepiej zjeść masło i mieć masło. O francuska naiwności, o francuskie rusofilstwo!
Oczywiście potępienie działań Rosji nie może oznaczać natychmiastowej odrazy do wszystkiego co rosyjskie, a takie ciągoty sa licznie propagowane. Okudżawa, Wysocki, Puszkin, Bułhakow, Czajkowski i setki innych wielkich rosyjskiej kultury pozostaną w światowym panteonie, czy to się aktualnie komuś podoba, czy nie.
„Myślę, że zbliżamy się do momentu – napisał Adam Michnik -, kiedy dwie Rosje spojrzą sobie w oczy: Rosja tych, których zamykano do łagru, z Rosją tych, którzy zamykali do łagru.
Bo pamiętajmy, że w Rosji oprócz Murawjowów, którzy wieszali, byli Murawjowowie, których wieszano. Czesław Miłosz mówił, że uogólnienie jest największym przekleństwem XX w. Jeżeli się mówi, że Rosjanie są tacy czy owacy, to się kłamie, tak samo jak wtedy, gdy się mówi, że Polacy, Żydzi czy Anglicy są tacy czy owacy. Każdy naród ma w swojej historii rzeczy lepsze i gorsze, ale nie ma narodów lepszych i gorszych. Straszne rzeczy w historii ma Wielka Brytania, ma Francja, tylko my nie do końca dostrzegamy, jak okrutny był kolonializm, bo to było daleko, a Rosja, Ukraina są blisko.
Jest, zawsze była Rosja opryczników, Rosja czynowników, ale zawsze była i jest Rosja Andrieja Sacharowa czy Bułata Okudżawy. I ta Rosja jest szansą dla nas wszystkich. Dlatego że jeżeli się nie zmieni geografia, a na to nic nie wskazuje, to my z Rosją będziemy żyć zawsze. Mamy moment wielkiego nasilenia rusofobii i ona jest zrozumiała u Ukraińców, którzy są bombardowani, mordowani, torturowani, ale generalnie rusofobia jest czymś niebezpiecznym.
Jeżeli ktoś mówi, że z powodu Putina odrzuca Tołstoja, Dostojewskiego, Turgieniewa, Czechowa, Nabokowa, to mamy do czynienia z pewną degeneracją intelektualną. Życzę jak najgorzej Putinowi, ale życzę dobrze Rosji.”
A moja przyjaciółka Ewa stwierdziła, że dla niej Rosja i Rosjanie mogą zniknąć z powierzchni ziemi, bo jej rodzina pochodzi z Litwy i doznała złego od sowietów. Wkurzyła mnie. No cóż punkt widzenia zależy od… Mojego ojca uratowali Rosjanie.
A wojna trwa dalej. I trochę, mimo jednolitej, co do zasady, postawy UE i NATO, przypomina sytuację, którą w 1939 roku francuski korespondent wojenny Roland Dorgelès nazwał « drôle de guerre », kiedy to po wypowiedzeniu wojny Niemcom 3 września 1939, Francja i Anglia nie zrobiły nic po napaści na Polskę.
Interesy panie, interesy. Wszystko ma względną wartość, a punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Ta wojna nagle uświadomiła, że wszystko, co jest wokół, co przeżywamy, jak układamy sobie życie może w jednym momencie się załamać. Cały misternie układany kalendarz zajęć może trafić szlag, wszystko, co ważne staje się nieważne. Jak to? Nijak! Ni stąd ni zowąd. 
Tak po prostu pierwszego kwietnia spadł śnieg, bardzo mokry śnieg osiadł czapą na tujach odgradzających naszą posesję od sąsiednie i kilka drzewek zostało połamanych. Rosły kilkanaście lat, nikomu nie przeszkadzały, aż tu nagle… ale dlaczego? Ach to pytanie, dlaczego? Komu przeszkadzały biedne tuje? Jakoś jest tak dziwnie bez nich. I to nie jest prima aprilis. One jutro nie wstaną i nie będą rosły jak dawniej. 
Pewnie przyzwyczaimy się do ich braku, a może posadzimy nowe?
Tuje jednak nie padły, ale stoją trochę pokrzywione.
A my, w poszukiwaniu wiosny, udaliśmy się w podróż na południe Francji. Nim jednak dotarliśmy do Luberon, lub jak kto woli do Vaucluse mieliśmy po drodze kilka ciekawych przystanków. Najpierw stanęliśmy w Bolesławcu, żeby przy okazji odwiedzić mego przyjaciela ze szkolnych lat, Krzysia Gallasa i przy okazji nagrać z nim garść wspomnień do drugiego tomu rozmów z absolwentami mego liceum, I LO im, Mikołaja Kopernika w Łodzi. 
 
Drugim etapem było Monachium, gdzie odwiedziliśmy za namową Maszy (sympatia mego syna Adama) Städtische Galerie im Lenbachhaus. Ciekawostką tamże była wystawa prac grupy „A.R.”, polskiej awangardowej grupy artystycznej powstałej w 1929 roku z inicjatywy Władysława Strzemińskiego, Katarzyny Kobro i Henryka Stażewskiego. To oni także zainicjowali w 1931 roku w Łodzi, Międzynarodową Kolekcję Sztuki Nowoczesnej, czyli dzisiejsze Muzeum Sztuki, z którego pochodziły prezentowane w Monachium zbiory. Poza tym wystawiono wiele ciekawych zbiorów tematycznych, w tym, na przykład, argentyńskich Artistas del Pueblo i Martina Fierro, czyli argentyńską sztukę społeczną i wreszcie wiele prac Wasyla Kandynskiego, czyli awangardę radziecką, bo towarzyszył mu także obrazy Jawlińskiego.
W wielki piątek dotarliśmy do Alzacji, gdzie najpierw zrobiliśmy zakupy winne w zaprzyjaźnionej winnicy w Hunawihr, a wieczorem odwiedziliśmy w Miluzie Zygmunta Kaletę. Przybył do Francji, podobnie jak kiedyś ja, jako emigrant polityczny po internowaniu. Poznałem go, gdyż jego córka odbywała staż w WPHI w Brukseli, kiedy kierowałem wydziałem. I tak nawiązaliśmy znajomość. Było miło i wspomnieniowo. 
W wielką sobotę, unikając korków i oczywiście kupując po drodze wyborne wina côte du rhône grignan (Clos des Mures, Mas De GRGE Neuve, 3030 RTE du Bouchet, 84820 Visan +33 4 90 41 90 45, closdesmures.com) i gigondas. Oczywiście i w innych miejscach kupowaliśmy wina, więc samochód był wyładowany po brzegi.
Jednakże przede wszystkim zwiedzaliśmy okolice poczynając od brokantu w Carpantras,
  
przez pałac i most w Awinionie 
 
po zbocza z glinką ochra w Roussillon, 
 
po przepiękne miasteczka Lacoste, Menerbe czy Gorde. 
 
Odwiedziliśmy też pola i muzeum lawendy, wszak to tak ona rośnie i rozkwita i… zrobiliśmy wycieczkę do Nicei, do wspaniałego muzeum Chagalla.
 
Po tygodniu, w drodze do Lyonu, zwiedziliśmy Orange ze słynnym amfiteatrem z czasów rzymskich i wreszcie zostaliśmy przyjęci przez mego kolegę z tego samego Liceum Huberta Czerniuka, aktualnie konsula generalnego RP w Lyonie.
Na zakończenie były spotkania z przyjaciółmi pod Paryżem, w Brukseli i w Poznaniu. W sumie prawie 6000 kilometrów.
Zakończyliśmy tę eskapadę trzydniowym pobytem na warsztatach tanecznych w Serwach, za Augustowem. To chyba było nasze ostatnie spotkanie w tym gronie. Grupa starych tancerzy po prostu się kończy.
UFF. Wreszcie w domu i na dobry, kulturalny początek odwiedziliśmy Teatr Narodowy i wyborną sztukę „Ułani” Jarosława Marka Rymkiewicza. 
„Szalona komedia, chwilami przechodząca w farsę, czasem rozkosznie obsceniczna, a przy tym na wskroś poetycka – pisał na Onecie Jacek Wakar. Krzywe zwierciadło dla naszej odwiecznej pozy, kpina z Polski jako "mesjasza narodów", żartobliwa, ale podszyta poważniejszymi podtekstami polemika z największymi – Mickiewiczem, Fredrą, Wyspiańskim.
Dworek jak dworek, bardzo, ale to bardzo polski. Doglądana przez Ciotunię (Anna Seniuk) Zosia (Dominika Kluźniak) oczekuje na kawalera, który da jej potomka. Ma to być mężczyzna, bowiem czekamy na narodziny nowego polskiego mesjasza. Najlepszą partią byłby oczywiście krewki ułan, ale kandydat – niejaki Lubomir (Hubert Paszkiewicz) - nie zdradza większych chęci. Woli pisać dziwaczne wiersze o żabobocianie i w ogóle można podejrzewać o całkiem inne skłonności. W tej sytuacji wyjściem może okazać się prostacki ordynans Jan (Arkadiusz Janiczek) albo na wskroś męski Graf (Jerzy Radziwiłowicz), feldmarszał armii austriackiej. Wszystkiemu sekunduje zza grobu Widmo jak z "Dziadów", za to stylizowane na księcia Stanisława Augusta Poniatowskiego (Mariusz Benoit). Rymkiewicz, a za nim Cieplak, rozkręcają szaloną zabawę narodowymi motywami, ale na koniec wieszczą katastrofę, przywodzącą chocholi taniec z "Wesela".
Dobra ocena, poza tym, że chodzi o księcia Józefa Poniatowskiego, a nie króla Stanisława Augusta, ale co tam… i tu Poniatowski i tam Poniatowski, o tempora o mores… Ale spektakl wyśmienity.
Dwa tygodnie później (21 maja) wybraliśmy się do Lublina. Oj dawno mnie tam nie było. Preteksty były dwa. Po pierwsze wystawa na lubelskim zamku poświęcona twórczości Tamary Łempickiej. O niej i jej obrazów. Wyśmienicie zorganizowana, bogata, wszechstronnie przybliżająca tę, jedną z najbardziej znanych malarek lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Choć tworzyła jeszcze długo po II wojnie światowej, to jedna, to się liczy powstało przed. Wspaniała, ekscentryczna i ciągle w podróży – jak głosi tytuł wystawy – bezpośrednio i pośrednio w poszukiwaniu kunsztu i samej siebie,
  
Drugą przyczynę stanowiła milonga organizowana w pałacu Czartoryskich. Przyjechało pół tańczącej tango Warszawy i… było tłoczno, duszno i… jaka jest przyjemność w tańczeniu w ścisku ze spoconą tancerką, na dodatek trzeba za to płacić? Naprawdę lubię tango argentyńskie, ale nie w takich warunkach. Niestety, milongi w Polsce, są przeważnie takie właśnie. Ach jak miło byłoby zatańczyć na ulicy, na placu, na świeżym powietrzu.
* * *
Byliśmy na premierze monodramu Mariana Opani „Meneliada”, o trudach i blaskach życia menela. Przypomniało mi to piosenkę „W moim maleńkim domku” śpiewaną przez Mańka w koszu na śmieci. Całość do oglądania. Opania dobry, ale ciągle taki sam. Zupełnie jak w „Moskwa-Pietuszki”.
Na długi weekend z okazji Bożego Ciała wypraliśmy się z wnuczkami Anią i Zosią do Wiednia. Tak sobie zażyczyły. Pierwszy raz sami z nimi. Zrobiliśmy chodząc po Wiedniu i muzeach ponad pięćdziesiąt kilometrów. Zobaczyliśmy wszystkie największe atrakcje i obrazy z Brueglem, Klimtem, Schiele i Kokoszką na czele. Ania zachwycona Schiele, Zosia Kokoszką. Mają dobry gust. 
Spacerowaliśmy z Kahlenbergu przez winnice do Grinzingu, bawiliśmy się na Praterze i w specjalnym muzeum dla dzieci w Shonbrunnie. Był oczywiście tradycyjny winnerschnizel. Co jednak najważniejsze byliśmy w Operze na specjalnej wersji dla dzieci „Cyrulika sewilskiego” Rossiniego i w cudownym Haus der Muzik. Wróciłem zmęczony, przede wszystkim upałem.
     
   
 
 
Tydzień później 25 czerwca 2022, odbyła się teatralna premiera mojej sztuki „Nic ci do tego”, opartej na losach majora Henryka Dobrzańskiego „Hubala”. Domniemany dialog między majorem, a jego córką, niedawno zmarłą redaktor Krystyną Sobierajską. Publiczność dopisała, aktorzy utrzymali dramaturgię, zebrałem pochwaly od niebyle kogo, bo na widni był prezydent Bronisław Komorowski, Maja Komorowska, premier Waldemar Pawlak, profesor Witold Modzelewski i mój przyjaciel, wnuk majora Henryk Sobierajski.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś to zagramy.
 
 
 
 


Na całym kontynencie upalne lato, chociaż z przerwami i wtedy bywa nawet zimno, czego doświadczyłem 16 lipca na grillu u Zakrzewskich, choć dwa dni wcześniej fetowałem 14 juillet w Ambasadzie Francji w pełnym słońcu.
Na szczęście w kinach i teatrach działa klimatyzacja, więc na zakończenie sezonu dwie perełki.
W Teatrze Dramatycznym wystawiono „Amadeusza” Petera Shaffera, dzieło znane jest dzięki znakomitej ekranizacji Miloša Formana, którą nagrodzono ośmioma Oskarami. Można by dołożyć kilka symbolicznych Oskarów za reżyserię Romana Polańskiego w Teatrze na Woli oraz za jego rolę Mozarta, oraz gigantyczną kreację Tadeusza Łomnickiego, który pozostał w pamięci jako Salieri. Dodałbym do grona laureatów panią Annę Wieczur, która zaistniała w Warszawie jako twórczyni spektakli – pierwszego o Kantorze i Grotowskim (Słobodzianka) a teraz drugiego – o Mozarcie i Salierim (Shaffera). Warszawska prezentacja jest niemal równie ambitna i wspaniała. Wystawiona z rozmachem i autentycznymi wstawkami wspaniałej muzyki Mozarta wykonywanej przez orkiestrę. Dodawszy do tego wspaniałe role Adama Ferency (Salieri) i Marcina Hycnara (Mozart; gościnnie) otrzymujemy dzieło wybitne dawno nie widziane w teatrach warszawskich.
W kinie, zaś zachwycił mnie francuski film „Stracone złudzenia” według powieści Honré de Balzac. Niebywała historia o manipulacji ludzkim losem przez tak zwane wyższe sfery Paryża i przez ówczesną „prasę”. 
„Pochodzący ze zdeklasowanej i zubożałej rodziny poeta Lucien (Benjamin Voisin) nawiązuje romantyczną relację z lokalną arystokratką i mecenaską Madame de Bargeton (Cécile de France). Ów mezalians wiedzie chłopca aż na ubłocone paryskie ulice, gdzie roi się od takich jak on: utalentowanych, ambitnych, niemających nic do stracenia idealistów. Czeka ich w stolicy dobrze opłacany cynizm albo poetyczne klepanie biedy. Pióro w służbie sowicie opłacanych kalumnii lub pochlebstw, bądź wierność sprzedającej się kiepsko sztuce.” – cytuję za opisem z Filmweb.
éßNiebywale celna satyra sprzedajności mediów. Nie posiadałem się ze zdumienia, że 150 lat temu media były równie sprzedajne, co dzisiaj. Oczywiście dzisiaj jest inaczej, nie tak dosłownie, bardziej elegancko z hasłami wolności i niezależności na ustach. Jakież to wszystko niezmienne. Nie na darmo zawód, który również uprawiałem był porównywany do najstarszego zawodu świata, czyste kurewstwo. Film naprawdę świetny. Dobrze zagrany przez młodych aktorów. Nazwiska Bnjamina Voisin, Vincina Lacosta czy Cecilii de France warto zapamiętać.
Odnotowuję też inny francuski film pod nieprzystającym do oryginału tytule „Pracownik miesiąca”. francuski tytuł „Irréductible” czyli nieusuwalny odpowiada treści zabawnej komedii o facecie, który nie poddaje się i ujawnia absurdy francuskiej biurokracji. Zabawny i inteligentny.
* * *
Kontynuuję pisanie drugiego tomu wspomnień absolwentów mojego I LO im. Kopernika w Łodzi. Dominują w nich opowieści z harcerstwa, kiedy kierował nim w Jedynce profesor Janusz Boissé, a tradycyjnym miejscem spotkań podczas wakacyjnych obozów była Strużnica, a właściwie polana obok miejscowości w Górach Rudawskich. Tamże od piętnastu lat spotykają się byli harcerze. Zlot „dinozaurów” odbywa się w każdy ostatni weekend sierpnia. 
Postanowiłem również się w tym roku zameldować. Z moich roczników lat sześćdziesiątych byłem jedyny. Było ognisko i mnóstwo harcerskich piosenek i był apel. Był też przyjacielski krąg i łezka w oku.
 
 
Przy okazji zwiedziliśmy okolice: park miniatur zabytków Dolnego Śląska w Kowarach – bardzo interesujący i zachęcający do zwiedzania regionu oraz Jelenią Górę, która urzekła nas mimo deszczu.
 
Park miniatir zabytków Dolnego Śląska w Kowarach

 Na głównej ulicy Jeleniej Góry
Mija sierpień idzie wrzesień. Mijają szalone upały, które sprawiły, że lato tego roku było bardzo męczące. Żar lał się z nieba i tylko w kinie, w klimatyzowanej Sali szło wytrzymać. Byłem, więc dwa razy i obejrzałem dwa filmy, o czym? O życiu. Tak po prostu o życiu. Nie było bohaterów w rodzaju księdza geja i komunisty, albo kobiety cierpiącej z powodu nierówności. Nic z tych rzeczy. 
Pierwszy „Pasażerowie nocy” z Charlotte Ginsbourg” w roli głównej, w roli bardzo dojrzałej matki dorosłych dzieci. Boże, jak ten czas leci… Ona kobieta po przejściach, którą rzucił mąż, ale nie poddaje się. W końcu znajduje pracę i kolejnego mężczyznę, a w międzyczasie opiekuje się młodą bezdomną. W niej zakochuje się syn głównej bohaterki, ale niebieski ptak wybiera wolność, a rodzina cieszy się sobą. Dwie godziny przeżyłem i w sumie wyszedłem z kina zadowolony, że uczestniczyłem w czymś, po prostu, fajnym i bezpretensjonalnym. Podobnie było na włosko-francuskim filmie „Księgarnia w Paryżu. Księgarz w mocno średnim wieku opiekuje się niepełnosprawną córką po wypadku. W jego monotonne życie wkracza aktorka z teatru po sąsiedzku. Rodzi się miłość, ale młode dziewczę jednak wybiera swoją drogę, a nieruchoma córka też w końcu rusza się z łóżka. Cierpliwość i odrobina fantazji pomieszanej z życzliwością daje rezultaty. I wspaniałe motto: rezygnacja nie jest równoznaczna z porażką. Ciepły, zmuszający do refleksji film.
A w teatrze? W Polonii obejrzeliśmy??? No właśnie, takie było znakomite, że musiałem zerknąć w repertuar, żeby przypomnieć sobie tytuł „Aleja Zasłużonych”, 
„Dramat jednego z najciekawszych współczesnych poetów Jarosława Mikołajewskiego – czytamy w zapowiedzi - pisany przewrotną, prześmiewczą rozpaczą lub – jak kto woli – rozpaczliwą ironią z niemałą porcją czułości, a nawet poezji. Życiowe rozliczenie artystki? A może rozliczenie każdego, kto przez całe życie kultywuje marzenia, a w finale musi się zderzyć z twardą egzystencją?”
Zderzyłem się raczej z marną opowieścią o kłopotach egzystencjalnych pisarki i z całą masą wulgaryzmów, bo bez wulgaryzmów nie ma współczesnej sztuki.
Poszliśmy na to dla obsady aktorskiej. Krystyna Janda, Olgierd Łukaszewicz, Emilia Krakowska, Dorota Landowska, Grzegorz Warchoł i tylko Janda coraz lepsza. 
Wybraliśmy się na tydzień do Włoch. Od dawna marzyłem o podróży do zachodniej Toskanii. Niestety wyprawa miła wiele walorów estetycznych, ale i wiele nieprzyjemnych zdarzeń.
Zaczęło się od blisko dwu godzinnego opóźnienia samoloty linii Ryanair, a oczekiwanie na lotnisku w Modlinie do przyjemnych nie należy. Wylądowaliśmy, zatem po 1.00 w nocy w Pizie. Na szczęście po kilkunastu minutach podjechała taksówka i zawiozła nas do Calambrone. Klucze czekały, a apartament okazał się przyjemnym domkiem letniskowym.
 
Poniedziałek w słońcu. We wtorek podczas wizyty na basenie, okazało się, że możemy z niego korzystać w ramach opłaconego pobytu, ale nie możemy korzystać ani z leżaków, ani z łóżek, chyba, że uiścimy dodatkową opłatę, a na basenie było raptem kilka osób. Lekki wkurw. Tego samego dnia wieczorem okazało się, że jestem przeziębiony i to na poważnie. Super!!!
Następnego dnia wybraliśmy się do Livorno. Informacja na przystanku autobusowym głosiła, że można nabyć bilet, między innymi, u kierowcy autobusu. Niestety w praktyce okazało się to niemożliwe, kierowca biletów nie sprzedawał, za to stosowna kontrola wystawiła nam mandat. 120 euro w plecy. Odwołujemy się!!!
W czwartek, kupiwszy uprzednio bilety na autobus jeszcze w Livorno, pojechaliśmy do Pizy. Katedra i słynna krzywa wieża ciekawe, ale na koleana nie rzuca. Zobaczyć warto. 
 
Wracając poszliśmy odebrać zamówiony wcześniej samochód. Tu okazało się, że nie wziąłem z hotelu prawa jazdy, a na prawo jazdy wynająć nie chcieli. Odbyliśmy, zatem kolejną podróż autobusową tam i z powrotem, ciągle ze stanem podgorączkowym.
Wynajęte, małe cinquecento miało manualną skrzynię biegów i… okazało się, że zapomniałem… jak się to obsługuje. Zabrało mi kilka chwil nim ponownie pojąłem jak to się używa.
W piątek była wizyta w Siennie. I tu kolejna niemiła niespodzianka. Nabyłem bilety do katedry przez Internet w firmie biletowej, holenderskiej, operującej w kilku językach, w tym polskim, tyle, że bilet okazał się dwa razy droższy niż w samej katedrze. Złożona reklamacja nic nie dała. Odwołałem się do Europejskiego Centrum Konsumenta, zobaczymy.
Sama Siena, w istocie warta grzechu i zwiedzenia.
  
   
Potem zaliczyliśmy jeszcze Luccę. Miasto rodzinne Rossiniego. Bardzo miłe i można po nim spacerować godzinami.
 
Wróciliśmy do hotelu już bez przygód. W sobotę i niedzielę pełne słońce
 
 i wieczorny powrót do Warszawy. Samolot opóźniony o półtorej godziny. Na szczęście w Modlinie czekała na nas Julka i odwiozła nas do domu. Cudowna dziewczyna.

* * *
21 wrześni zmarł nagle mój fantastyczny fizjoterapeuta i dobry przyjaciel Krzysiu Marciniak. Oj jak przykro i smutno. Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…
 
Zmarł też Tomek Wołek, przesympatyczny i wybitny znawca piłki nożnej zwłaszcza południowoamerykańskiej. I wreszcie, by skończyć ze smutnymi wiadomościami, dowiedziałem się, ze jakiś czas temu zmarła moja Madzia czyli Magda Matraszek, w której się kochałem jeszcze w liceum. Znakomita poetka.
A poza tym jesienne życie – dosłownie i w przenośni – przeplatane lekcjami tańca, kolejnymi informacjami o ubóstwie myślowy obecnie rządzących, wypadami do teatru i pisaniem. 
Wreszcie ujrzała światło dzienne książka „Na bank” pisana wspólnie z profesorem Krzysztofem Opolskim i doktorem Tomaszem Potockim. Piszę wreszcie, bo trochę się tułała po wydawnictwach, aż wreszcie znalazła przytulisko w Wydawnictwie Adam Marszałek w Toruniu.

 
Obejrzałem wreszcie „Naszą klasę” Tadeusza Słobodzianka, w Teatrze Dramatycznym mocne, ale dość sztampowe. Niestety w opisie polskich. okrutnych losów w stosunkach polsko-żydowskich zabrakło pewnej finezji, może trochę niedomówień, czegoś, co daje do myślenia. Brutalna kawa na ławę. Czy przerysowana? Nie wiem.
Kilka dni później wieczór wspomnień o wybitnym dyrektorze i reżyserze Januszu Warmiński w Teatrze Ateneum i dwa znaczące filmy:
„Zdarzyło się” na podstawie książki Annie Ernaux, tegorocznej laureatki literackiej nagrody Nobla, o studentce, która w latach sześćdziesiątych XX wieku, we Francji zachodzi w nieplanowaną ciążę i mimo wszelkich grożących jej konsekwencji, kary więzienia, chce i poddaje się pokątnemu zabiegowi aborcji. To było zaledwie kilkadziesiąt lat temu, a nie w średniowieczu. Koszmar, do którego wraca się obecnie w Polsce.
Drugi to irański „Bohater” Asghara Faradiego, uznanego już reżysera. Podczas dwudniowej przepustki w ręce Rahima trafia torba ze złotymi monetami Bohater staje przed dylematem, czy przywłaszczyć zgubę, spłacić wierzyciela i zapewnić sobie wolność, czy też postąpić zgodnie ze swoim sumieniem i odnaleźć właściciela. Odnajduje prawdziwą, czy rzekomą właścicielkę i zostaje „bohaterem”, z którego sławy korzysta wielu, ale… zawiść jest silniejsza i w mediach społecznościowych pojawia się wątpliwość, która pęcznieje, zaczyna żyć własnym życiem i Bohater wraca do więzienia, 
Przerażające, jak łatwo ulegamy plotce, która dzięki mediom społecznościowym rozprzestrzenia się lotem błyskawicy. Nie ważne gdzie jest prawda, ważne co piszą w mediach. Horror!!!
I kolejna odsłona mojej sztuki o majorze Hubalu, tym razem dla młodzieży z ostatnich klas szkół podstawowych w Terminalu Kultury na Gocławiu. Sala pełna, a dzieci zaciekawione. Czego chcieć więcej? Tym bardziej, że całość zarejestrowała telewizja Polsat i pójdzie w świat.
Nie nudzę się, ciągle mam coś do roboty, tylko… coraz częściej odczuwam brak sił, ale ponieważ w wieku lat trzydziestu paru pisałem, że odczuwam zmęczenie i że to pewnie objawy starości, to może dziś nie warto się przejmować.
Może trochę odpuścić?
A w Łodzi świetna wystawa „Miasto, moda, maszyna” w Centralnym Muzeum Włókiennictwa.
 
W listopadzie kolejne wystawienie „Nic ci do teg”, czyli opowieści o Hubalu. Tym razem w Terminalu Kultury na Gocławiu i niemal wyłącznie dla uczniów ostatniej klasy okolicznych szkół podstawowych. Uczniowie nawet zadawli pytania!
Kilka dni później wieczór autorski w Centrum Promocji Kultury na Podskarbińskiej. Prowadził Żelek Żyżyński, dziennikarz, dużo młodszy kolega z liceum Kopernika w Łodzi, a na Sali tylko znajomi. Było, więc towarzyskie spotkanie w miłym gronie.
I wreszcie tydzień w Alicante. Nauka hiszpańskiego w bardzo udanej grupie i zwiedzanie Walencji, Alicante i Elche. Słońce, słońce i jeszcze raz słońce!!!
 
 
 
 

Minęły kolejne dwa tygodnia. Ciągle nie palimy. Nadciągnęła śnieżna zima. Kłótnie polityczne bez zmian. Zdrowie bez zmian, czasami coś boli mniej, czasami bardziej. Ćwiczę angielski, choć wstawanie na 8 rano do komputera nie sprawia najmniejszej przyjemności. Czasami wracam do hiszpańskiego, czasami daję lekcję francuskiego, czasami niemieckiego z Julką. Zostałem nawet mentorem dla młodej studentki filologii francuskiej w ramach programu mentorskiego Uniwersytetu Łódzkiego. Skończyłem II tom wspomnień absolwentów mojego, I LO im. Mikołaja Kopernika w Łodzi. Teraz Stowarzyszenie Wychowanków zbiera pieniądze, żeby wydać tę książkę. 
I od czasu do czasu zaglądam na te wspomnieniowe strony, kiedy ma coś do zanotowania, albo ktoś coś ważnego mi przekazał. A tak było wczoraj na koncercie w Promie Kultury poświęconym twórczości Wojciecha Młynarskiego. Wykonawcy zacni: Piotr Fronczewski, Artur Żmijewski, Roman Dziewoński i Bogdan Hołownia przy fortepianie. Młynarski zabawny, Młynarski bezlitosny, Młynarski tęskniący za inteligentnym towarzystwem, albo przynajmniej przyzwoitym.
Wojciech Młynarski
Niewielkie słowo „przyzwoitość”

Rozglądam się po mej Ojczyźnie
i myślę, szczerze zasmucony,
że przydałby się dziś polszczyźnie
Słownik wyrazów zagubionych.
Słownik wyrazów zaginionych.

Słownik słów niegdyś znanych blisko,
które umknęły nam z języka,
bo nazywają te zjawiska,
których się raczej nie spotyka.

Więc gdyby ktoś zapytał mnie,
słów takich wskazałbym obfitość,
a głównie na literę „pe”
niewielkie słowo „przyzwoitość”.

Znaczyło słowo to niemało,
kanaliom krzyżowało szyki,
aż wzięło i wyparowało
z kultury, nauk, polityki.

Dlatego warto, by pamięcią
w dość nieodległą przeszłość pobiec,
gdzie na historii znikł zakręcie
tak zwany przyzwoity człowiek.

Przypomnieć chcę na parę chwil ja,
jak to ten człowiek w desperacji
swą wiarę w imponderabilia
skrył na wewnętrznej emigracji.

Chcę wspomnieć, co ten człowiek kochał,
budząc w cwaniaczkach śmiech i litość,
a wtedy się przypomni trochę
niewielkie słowo – „przyzwoitość”.

Oj nie opuszczaj mnie inteligencjo, proszę też za Wojtkiem.
Dzisiaj 41 rocznica stanu wojennego… i co z tego?!
Rok 2023
W tym roku skończę 75 lat. Kiedy się urodziłem, to była zupełnie inna epoka, którą starałem się opisać w moich książkach, a szczególnie w pierwszej "Miłość życia".
Rok jak rok rozpoczął się normalnie. Może nawe zbyt alkoholowo i zdaje się, że zacząłem go wylewając zle do całego świata. Cóż czasami prawdziwe czy urojone boleści i pretensje czasem, przy sposobności podlanej alkoholem się ulewają.
Tym niemniej nowy rok przyszedł w niedzielę, a już w poniedziałek byliśmy w kinie na najnowszej produkcji Stevena Spielberga "Fabelmanowie". Bardzo dobry film. Trochę to filmowa autobiografia, ale namalowana z dystansem i humorem. Nie nudzi, a wręcz zaciekawia. Kila spostrzeżeń wręcz rewelacyjnych z ostatnią sceną włącznie, kiedy to przyszły adept sztuki filmowej odbiera krótką lekcję od wielkiego mistrza Johna Forda. Ważne to gdzie jest horyzont. Ma być na właściwym miejscu. Reszta to "biały szum" czyli audiowizualna papka, która zalewa nas w każdej sekundzie, gdy tylko otworzymy jakieś media.
Nie jestem wróżką. Nie wiem jaki będzie ten rok, ale dobrze byłoby go przeżyć.
I pierwszy miesiąc prawie za nami. Jak co roku imieniny Agnieszki, urodziny Piotra, urodziny Bruna, dzień dziadka, wizyty w teatrze i w kinie. W "Muranowie" dwa filmy o dwóch wielkich malarzach, o Franciso Goi i o Edwardzie Munku. Goia zdecydowanie wyprzedził następną epokę. Obok, bowiem, znanych powszechnie portretów z portretem Maji nagiej i Maji ubranej ma w dorobku tak zwane "czarne obraz" namalowane w latach 1819–1823 na ścianach jego domu zwanego Domem Głuchego (Quinta del Sordo). Dominują czerń i szarość oraz niezwykle mroczny charakter związany najprawdopodobniej z osobistymi przeżyciami i lękami malarza. Stanowią przejmującą wizję upadku dawnego świata, obraz nędzy i rozpadu tradycyjnych wartości, zniszczenia i samozagłady. Podobnie stanowią jego rysunki o charkterze antywojennym, jakby przeczuwał rozgrywającą się sto lat później wonę domową. Owe czarne obrazy są podobne do przerażających obrazów Edwarda Munka, malarza pełnego obaw o obsesje, które dopadały członków jego rodziny. 
Film o Munku, najbardziej znany malarzu skandynawskim ciekawy, ale rozwleczony.
A w teatrze? Byłem z moimi wnuczkami w "Syrenie" na "Rodzinie Adamsów" Oparta na pure nonsensie wodewil broni a to za sprawą scenografii, choreografii i wreszcie widocznej reżyserii dobrej grze aktorskiej. Byłem mile zaskoczony. Dziewczynki też.
Największą jednak sensacją miesiąca było spotkanie w Internecie z moim wujem ze strony ojca Stevem Abbe. 
Otóż moja koleżanka redagująca w necie "Petit journal", do którego czasami coś skrobnę, że niejaki Steve Abbe szuka niejakiego Krzysztofa Turowskiego.
Tak to po bez mała 40 latach odnalazł mnie syn brata mojego dziadka ze strony mego ojca.
Ów wujek dziadek zaprosił mnie, moją ówczesną żonę i Kubę do Nowego Yorku, a przy okazji zawiózł nas do swego syna w Cinamenson pod Filadelfią. 
Tak poznałem Steva, jego żonę i młodszego syna Dawida. Byłem potem jeszcze raz w Cinamenson przy łóżku wujka-dziadka w ośrodku opieki społecznej.
Jakieś dwa lata później gościł u nich Maciek i kontakt się urwał. Aż tu nagle...
Wymieniliśmy informacje o naszych rodzinach. I co? Nic! Chyba jednak niewiele mamy sobie do powiedzenia. Ale miło odnaleźć wuja w Ameryce.
Tą samą drogą odnalazła mnie Wanda, wówczas dziewczyna, która opiekowała się polskimi emigrantami w punkcie zbornym w Sainte Sigolene jesienią i zimą 1982 roku. Potem rozjechaliśmy się po Francji, część wróciła do Polski, niektóry, jak mąż Wandy, a wtedy jeden z nas emigrantów, już nie żyją. Niespodziewane spotkanie online. 
Poza tym ciągle zimno i ponuro. Trochę tańca dla rozgrzewki, między innymi na na balu absolwentów mojego liceum w Łodzi. Bal to może zbyt szumne słowo, ale bardzo miła zabawa różnych, na ogół starszych roczników. Znam już „prawie połowę” wszystkich roczników dzięki spisywanym przeze mnie wspomnieniom. Mam nadzieję na rychły koniec drugiego tomu: „Koper to my”.
Jednakże znów spotkałem dwóch wspaniałych absolwentów: Pan Stefan Sztromajer, matura 1949, chemik wykładowca, ale przede wszystkim pasjonat fotografii i motocykli, a drugi, o wiele młodszy Kuba Midel matura 2002, multiinstrumentalista inwestycyjny. Spotkałem go przy okazji Konferencji Ekonomicznej dla uczniów mojego liceum im, Kopernika w Łodzi. 
 Kuba Midel absolutnie trafił w punkt tych młodych ludzi, z których wielu, jak się okazało ma już pierwsze sukcesy biznesowe. On im dał odwagę.  Bierzcie życie w swoje ręce i żyjcie pełnią. Nie każdemu się uda, ale każdy powinien spróbować. Nie każdy musi, ale każdy może.  Róbcie przede wszystkim to, co wam w duszy gra. To było jego przesłanie.
* * * 
Jakąż przyjemnością jest zabawa słowna. Kolejny „Apetyt na słowo” w naszym Promie Kultury był poświęcony twórczości Jeremiego Przybory. Cóż za magia słowa, zabawa słowem, ba, zabawne słowotwórstwo. Uczta dla ducha. Dwie godziny w towarzystwie Artura Żmijewskiego, Przemysława Bluszcza, Bogdana Hołowni, autora cyklu Romana Dziewońskiego i… cóż za niespodzianka… Kamili Klimczak z „Piwnicy pod baranami”, naszej uroczej i niebywale zdolnej znajomej. Oto maleńka próbka, by nie zapomnieć i ową chwilę zatrzymać.
Jak zatrzymać chwilę tę
Jak zatrzymać tę chwilę jesienną
plamę słońca na słot długim paśmie
te ostatnie motyle przede mną
na tej róży ostatniej, co gaśnie?
Jak? Jak?
Jak zatrzymać chwilę tę?
Jak jej nie dać odejść w mgłę?
Jak jej nie dać odejść w mgłę?
W mgłę?

Jak zatrzymać ten zegar w pół kroku
co mu jest cichym świerszcz sekundnikiem?
Jak zatrzymać ten pośpiech obłoków
i ten wyraz twych oczu, nim zniknie?
Jak? Jak?
Jak zatrzymać wszystko to?
Nie dać, żeby zaszło mgłą
nie dać, żeby zaszło mgłą
mgłą?

Jak zapobiec odejściu tej chwili
która z odejść się składa aż tylu?
Chyba tylko tę furtkę uchylić
i przez furtkę tę odejść z tą chwilą
Tak, tak
wraz z jesienną chwilą tą
odejść, zasnuć siebie mgłą
odejść, zasnuć siebie mgłą
mgłą

A w kontrze jakiś współczesny polaki film „Chleb i sól”, w którym przez półtorej godziny snuję się grupa młodych ludzi w jakimś mieście, wszędzie, czyli nigdzie. Jest i rasizm i homoseksualizm i tumiwisizm, a wszystko wyrażane niemal wyłącznie słowami: ja to kurwa w chuj pierdolę!!!
To jest twórczość???

Twórczość to była Osiecka, Młynarski, Tuwim, Przybora, czy Jonasz Kofta. Tego ostatniego poezja była tematem kolejnego spotkania „Apetyt na słowo” w Promie Kultury. Za komentarz niech posłuży jego piękne stwierdzenie „Uśmiechnij się, jutro będzie za późno” i ten wiersz przestroga
Gdy tak szybko uwierzyłaś moim oczom, 
Twe powieki trzepotały, jak motyle 
Ja za dwie godziny miałem pociąg 
wykupiony raz na zawsze bilet 
Przyjeżdżamy... odjeżdżamy... 
zostawiamy siebie samych i nikt nie ma czasu dłużej czekać 
Wszyscy mamy jeden czas europejski 
jeden czas, jednakowo wszystkim nam ucieka 
Gdzie nam się tak bardzo spieszy do niezałatwionych spraw. 
Do miłości naszych pierwszych czy do milionowych bram 
Po co my się tak spieszymy czy się ma zawalić świat? 
Przecież wszystko zapomnimy by pamiętać czasu brak... 
Nie szukamy tej przyczyny od dojrzałych naszych lat 
Odejdziemy niekochani, bo się wciąż spieszymy tak...

Z pełnym spokojem, zatem wyjechaliśmy na Teneryfę, gdzie słońce i pełen luz.
Uprzednio, jednak skończyłem II tom wspomnień moich koleżanek i kolegów z I liceum im. Kopernika w Łodzi. Niestety muszę czekać na finansowanie wydania, będąc jednak dobrej myśli.
W międzyczasie dwie wizyty w teatrze. W Teatrze Współczesnym niby komedia Patricka Haudecœura i Géralda Sibleyrasa « Berlin, Berlin » o perypetiach dwójki berlińczyków chcących podkopem przedostać się do Berlina Zachodniego. Mało śmieszne. 
Natomiast sztuka znakomitego Hanicha Lewina « Wzrusz moje serce » jest pełna zabawnej ironii. Rzecz o ślepej miłości, ale tylko tak wytrzyma najgorszą próbę czasu. Po wspaniałej « Udręce życia » w Narodowym kolejna próba refleksji na temat współżycia dwojga ludzi. 
W obu sztukach napojem rozejmu jest herbata.

Spędziliśmy dwa tygodnie na Teneryfie. Tym razem w wysoko położonej Adeje. Żeby zrobić zakupy trzeba było zejść stromo do miasteczka, a potem drapać się do naszego apartamentu. 
 

Codziennie też schodziłem do szkoły języka hiszpańskiego. I tak dwa, trzy razy dziennie z górki i do góry. Jakby tego było mało wybraliśmy się w góry trasą Barranco del Infirrno, czyli diabelskiego wąwozu. Bardzo nierówny trawers w dół i w górę. 
 
Krokomierz wskazał, że zrobiłem 14000 kroków, czyli ok. 10 kilometrów. Byłem z siebie dumny, ale drugi raz bym się nie wybrał.
   
Raz popłynęliśmy katamaranem do Los Gigantes czuli kamiennych wysokich ścian na brzegu Teneryfy i do podnóża wąwozu Masca, który kiedyś stanowił kryjówkę piratów. Jednakże tu obyło się bez wspinaczki.
 
Dwutygodniowy kurs języka hiszpańskiego w SMS Spanish Experience S.L., wielce sympatyczny i pożyteczny. A poza tym słońce, słońce i jeszcze raz słońce i… dobra kuchnia.
    
W tak zwanym międzyczasie udało się podpisać umowę na wydanie II tomu wspomnień absolwentów mojego liceum im, Kopernika w Łodzi. Wydawnictwo Adam Marszałek obiecuje książkę w czerwcu.

 

I zaraz po powrocie znów Teatr Współczesny. Okazało się, że wybraliśmy się drugi raz na tę samą sztukę: „Gdybym Cię nie poznał” Sergi Belbela - katalońskiego reżysera i dramatopisarza. 
„Wszystko zaczęło się od niewinnego pocałunku dwojga dzieciaków… - czytamy w opisie sztyki.
Pogrążony w rozpaczy po stracie żony i dzieci Eduardo zapada w sen (czy to na pewno sen?), w którym pragnie wyśnić, wymarzyć alternatywną wersję swojego życia. Chce nigdy nie spotkać ukochanej Elisy i tym samym nie przeżyć tak bolesnej straty. Okazuje się jednak, że niezależnie od podjętych decyzji ścieżki Eduardo i Elisy zawsze się przecinają – choć oni nie za każdym razem potrafią to dostrzec.”
Za pierwszym razem odebraliśmy ten spektakl o miłości, jako dość banalny. Za drugim razem znacznie lepiej, ale w obu przypadkach był to romans zbyt długi. Na szczęście na scenie była ciągle wspaniała Katarzyna Dąbrowska.
Pani Kasiu, kocham Panią, to wszystko!!!
 
Krzysztof Łoziński opublikował na Facebooku przesympatyczny i ogromnie prawdziwy wiersz, który cytuję dla potomności
A więc, jeszcze raz...
Wiersz, który już był, ale dodałem do niego dwie zwrotki:
Kiedy odejdę w Krainę Cienia
To się nie martwcie, to nic nie zmienia.
Wiosną na drzewach znów będą liście, 
Dziewczyny śmiać się będą perliście.
Las znowu będzie pełen paproci,
W urzędach siedzieć będą idioci.
Menele będą dążyć do draki,
Przed sklepem będą siedzieć pijaki.
A marynarki fagasów w prążki,
Domy mądrali bez żadnej książki.
Ale nad łąką będą motyle,
W architekturze przepiękne style,
W krajach dalekich dzikie pejzaże,
Nad oceanem dziewicze plaże.
Więc gdy odpłynę w Skrzydlatej Łodzi,
To się nie martwcie, to nic nie szkodzi.
Co jest za drzwiami może się dowiem,
Ale i tak wam tego nie powiem.
Odetchną z ulgą niektórzy, bowiem
O tym jak było już nie opowiem.
Ktoś tam wygłosi pro memoriam,
Ale zapomni o mnie historia.
Zostaną puste miejsca w szafie,
Wyblakną stare fotografie,
Ślad mój na ziemi pokryje kurz,
No bo odszedłem...
                                   ... no i już.
Tak sobie gadam, tak sobie gderam,
Ale na razie się nie wybieram.
Bo jak rozważę wszystko do kupy,
Nie chcę by radość miały przygłupy.
Krzysztof Łoziński

I aby przygłupy nie miały radości z jednej strony usiłuję sprawdzić mój organizm i udowodnić, że nic groźnego się w nim nie dzieje, a z drugiej biegam na różne seanse filmowe i spektakle, choć coraz trudniej znaleźć coś, co rzeczywiście przyciągnie moją uwagę na dłużej i zmusi do refleksji.
Nie uczynił tego film z Penelopą Cruz „Bezmiar”. Kłopoty małżeńskie były ekranizowane po wielokroć, podobnie jak kłopoty rodzicielskie zilustrowane w filmie „Syn”. Nic nowego i nawet dobra gra aktorska Penelope Cruz niczego nie zmieni. W teatrach same komedie lub ekstrawagancja sceniczna. Nie warte odnotowania, bo ani „123 Sardines” w wykonaniu amatorów z francuskiej trupy ekspatów mieszkających w Warszawie (w tym mojej byłej synowej Gosi), ani r „Upiór w Kuchni” w Teatrze Kamienica wyryć się w pamięci nie mogą. Owszem miła, kulturalna zabawa, ale…
Zabawę, prawdziwą zabawę to proponowały dawne kabarety. Te przedwojenne przypomniała Roman Dziewoński w kolejnym spotkaniu w Promie Kultury z cyklu „Apetyt na słowo”. 
Jakaż zabawa słowem czy to w wydaniu mistrza Tuwima, czy Hemara. Dzisiejsi kabareciarze mogą im buty czyścić.
A może po prostu straciliśmy poczucie humoru, zwłaszcza to inteligentne? To byłby bardzo zły znak. Oznaczałoby to, że akceptujemy to co dzieje się wokół nas jak leci…
Ale i wówczas nie traci na aktualności wiersz Jerzego Jurandota
Wesoło mi...
wg. Jerzego Jurandota, "Wesoło mi"

Żeby patrzeć na życie różowo
Jeden musi się przespać z teściową,
Drugi-moczy dziób w barach,
Trzeci-siedzi przy garach.
A ja biorę gazety do ręki,
Choć i w tychże afery i sęki...,
„Trochę nieszczęść i złych wiadomości-
Już mam dużo bezpłatnej radości!”

Proszę zapytać co drugiego człowieka:
Ilu z nas stęka, ilu narzeka,
Już nie radzę, by jakiegoś nieroba-
To już taka jest Lachów choroba.

A ja lubię się pośmiać,- choć trudno,
Kiedy czytam „agitkę” paskudną:
„Stanę sobie przy oknie, popatrzę-
jakbym był na komedii w teatrze!”

Deszczyk pada, rośnie żytko...,
Choć IM dobrze, u mnie brzydko,
Wesoło mi!

Wpadł detektyw R. i siedzi,
Jemu przykro, u mnie śledzik...
Wesoło mi!
Przyszedł kumpel do mnie z żalem,
On żonaty, ja kawaler...!
Wesoło mi!

„Jadą sobie zwłoki czyjeś,
Rodzinka łka...
On już umarł, a ja żyję,
Wesoło mi, ha, ha!

I tu od razu włącza się Młynarski:

A tłum tutaj przez miasto z transparentami wali,
Tłum rodem z ciemnogrodu drze się, pochodnie pali.
Gdy widzę to nieszczęście, co kraj chce wciągnąć w matnię, 
Myślę, że ja na szczęście mam tu słowo ostatnie.
I z tym słowem do mogiły ja pozostać wolę:
„Żebym ja miał tyle siły, jak ja ich… no właśnie!

Zatem, uciekając od szarej codzienności, pełnej idiotycznych wypowiedzi i działań polityków PiS i często niezbornej działalności opozycji, udaliśmy się w ponad dwutygodniowy wyjazd w kierunku zachodnim. Pierwszym etapem był Berlin z noclegiem u syna Adama, a przy okazji wizyta na wystawie malarstwa Ecole de Paris w tamtejszym das Jüdisches Museum z bogatą kolekcją Chaima Soutina.
 

Potem wizyta u Sempeskich i szybki pobyt w Paryżu, w „interesach”, a następnie kilkudniowy pobyt w Burgundii od Auxerres po Pommard i Beaune ze wspaniałym starym szpitalem Hotel Dieu, Po drodze był wipsany do zabytków UNESCO klasztor w Fontenay i miejsce bitwy Galów pod Alesią ze wspaniałym pomnikiem Veringetorixa. On stał się prawzorem dla przygód słynnego Asterixa. Zresztą z pomnika bije łudzące podobieństwo.
 
 
Auxerres
 
Hospice de Beaune
Burgundia zachwyca zabytkami, pejzażami, ale przede wszystkim winnicami i winem. Tutaj tradycja miesza się z nowymi technologiami, ale poszanowanie dla tradycji jest ogromne. Szacun i po prostu pięknie.
 
  

   

Z Burgundii dotarliśmy do przyjaciół w Brukseli. Przemiłe spotkania z Joanną, Krzysztofem, Mariuszem, Kasią, Odachowskimi i Geangami, ale może przede wszystkim świetne spotkanie z Dominiką i Filipem Godfroid. Po latach wspomnieniom nie było końca. 
Były też brokanty, mniej lub bardziej udane.
I dale w drogę. Następnym etapem był Hamburg, ale po drodze zahaczyliśmy o cmentarz wojenny w Arnhem, gdzie spoczywają spadochroniarze z brugady generała Stanisława Sosabowskiego.
 

Nigdy tu nie byłem. Podobnie jak w Hamburgu. Dzielnica starych spichrzów odrestaurowana i zaadoptowana robi wrażenie. Zaskoczyła nas pozytywnie katedra pod wezwaniem Świętego Michała i rozczarowała słynna uliczka rozpusty w Saint Pauli. Przybyłem tam albo za wcześnie, albo za późno.
 
 

   
 
 

 

I na zakończenie Warnemunde, a potem trzy dni w Międzyzdrojach
  
 
 Z Krzysztofem Kolbergerem

Niektórzy, obserwujący na Facebooku nasze peregrynacje piszą:
Podziwiamy Cię!
A co ja mam robić w podeszłym wieku. Czekać na śmierć, czy oglądać strachy w telewizji informacyjnej? Tyle jeszcze mojego!
Dlatego też wybraliśmy się do kina Muranów na „Sokoła maltańskiego”. Klasyka gatunku kryminalnego z Humphreyem Begardem w roli głównej. Ale chyba się jednak trochę zestarzał…, ale wielkie kino pozostanie wielkim i wartym poświęcenia dwóch godzin. To był wstęp do weekendu.

No właśnie… Cóż za kulturalny weekend 20-21 maja. Zaczęło się od wiejskiego spotkania u państwa Janików w pobliżu Narwi z wieloma znajomymi z dawnej brukselskiej paczki, ale najważniejsza była wspaniała kuchnia w wykonaniu Jurka i Tereni Janików naszych kucharzy w czasach brukselskich 1998-2005. Miłe wspomnienia i tylko szkoda, że nasi przyjaciele coraz starsi, ale…
Co tu mówić o starości, kiedy na scenie w Promie Kultury wystąpiła Sława Przybylska, lat 90!!!. Jaki głos!!!. Oczywiście, ze to nie tamta dziewczyna, ale jeszcze wprawiła publiczność w absolutny zachwyt dawnymi szlagierami, w rodzaju „Pamiętasz była jesień”, „Wspomnij mnie”, czy „To wszystko z nudów”. To było nasze „Popołudnie z młodością”. 
I tak mi jakoś żal, że owo popołudnie przechodzi w wieczór i nie mamy na nic wpływu. Nikogo zresztą nie obchodzimy, a w najlepszym wypadku coraz mniej obchodzimy.
Tyle na sobotę, a w niedzielę?
W niedzielę zwiedziliśmy dwie wystawy w Muzeum Narodowym. Jedna dotyczy nowych kolekcji, czyli zakupów z lat 2017-2022. Jest Wyspiański, sporo cudnego Chagalla, dwa obrazy Meli Mutter i jeszcze trochę. Druga to „Bez gorsetu. Camille Claudel i polskie rzeźbiarki XIX wieku”. Wystawa poświęcona jest pionierskiej generacji polskich rzeźbiarek, z których większość żyła i tworzyła w tym samym czasie, co słynna francuska rzeźbiarka Camille Claudel (1864-1943). Tola Certowicz, Antonina Rożniatowska, Jadwiga Milewska, Natalia z Tarnowskich Andriolli, Maria Gerson-Dąbrowska, Amelia Jadwiga Łubieńska i Felicja Modrzejewska – to tylko niektóre z nich. Ekspozycja ma na celu przywrócenie pamięci o zapomnianych artystkach i przyznanie należnego im miejsca w dziejach sztuki. Jest też pierwszą prezentacją prac Camille Claudel w Polsce – czytmy w zapowiedzi. Bardzo to edukacyjne.
 A na zakończenie weekendu „Wujaszek Wania” Czechowa w Teatrze Polskim. Premiera była 6 lat temu, ale ponieważ widzieliśmy „Wujaszka Wanię” w Teatrze 6 piętro, niemal w tym samym czasie co premiera w Polskim, to się nie spieszyliśmy. 
Trudno porównać te dwa spektakle. Na 6 piętrze Malajkat w roli  tytułowej, Żebrowski w roli lekarza Astrowa i Piotr Machalica w roli profesora Sierebriakowa. W Polskim odpowiednio: Dariusz Chojnacki, Maciej Stuhr i Andrzej Seweryn. Role kobiece słabe i tu i tam z wyjątkiem Ani Nehrebeckiej w roli Niani. Stare dobre aktorstwo. W sumie wolę jednak przedstawienie w Teatrze Polskim. Dlaczego? Bo dało się strawniej odebrać Czechowa, który musi być wyborny, żeby nie zasnąć.
Natomiast bez porównania pozostaje Gustaw Holoubek, którego 100 rocznicę urodzin świętowaliśmy w Teatrze Ateneum. Znakomity wieczór, znakomita polszczyzna, o którą tak zabiegał i dbał Gustaw, w znakomitym wykonaniu.
La Valse du mal – Magda Zawadzka, Moja wierna mowo Miłosza – Grzegorz Damięcki. Grand Valse Brillant w interpretacji Katarzyny Łochowskiej. I ciągle widzę ich twarze Wyspiańskiego – Piotr Fronczewski, Modlitwa Bułata Okudżawy – Marian Opania i wreszcie rewelacyjna Katarzyna Ucherska w balladzie Zaproście mnie do stołu. Czego chcieć więcej. Po prostu uczta duchowa.

A następnego dnia uczta intelektualna w towarzystwie uczniów mego znakomitego liceum im. Kopernika w Łodzi. Spotkanie poświęcone mediom wokół nas, czyli jaki wpływ może i ma na nas tsunami negatywnych informacji i niebezpieczne strony w mediach społecznościowych, a także o dziennikarstwie dawniej i dziś. Ponad godzinę trwały nie tyle moje wymądrzanie, co wymiana spostrzeżeń na powyższy temat.
 
I na weekend Święto Saskiej Kępy po raz piętnasty.

 
Tydzień później odbył się wielki Marsz w rocznicę 4 czerwca 1989, czyli pierwszych półwolnych wyborów, kiedy to skończył się w Polsce komunizm, jak to dumnie ogłosiła w TVP Joanna Szczepkowska.
Po 34 latach marsz był protestem przeciwko głupocie, chamstwu i autokracji PiS-u. Czarę goryczy przelała ustawa o tak zwanych wpływach rosyjskich w latach 2007-2022 i powołanie komisji, która do złudzenia przypomina bolszewickie komisje powoływane kiedy chciano i jak chciano, czyli czerezwyczajki. To potoczna nazwa sowieckiej tajnej policji wprowadzającej rewolucyjny terror w Rosji i na innych terytoriach opanowanych przez bolszewików.
Na marszu było pół miliona ludzi. Czegoś podobnego w Warszawie jeszcze nie było, nawet podczas wizyty papieża Jana Pawła II. TVP starała się umniejszyć znaczenie marszu plotąc niewiarygodne bzdury, że ludzie przyjechali na spacer i do Zoo.
 
 

A dwa dni później doczekałem się okrągłego jubileuszu. Skończyłem 75 lat. Stosowna  impreza z udziałem 50 członków rodziny i przyjaciół odbyła się 2 czerwca.
 
  
 
Było radośnie, były tańce i zabawa do północy.
W tak zwanym międzyczasie obejrzeliśmy cztery filmy w ramach przeglądu filmów francuskich.
Bardzo udaną komedię „Moje zbrodnie” w gwiazdorskiej obsadzie Izabel Hupert, Dany Boonem i Frabicem Luccinim oraz dwom młodymi aktorkami Nadią Terezkiewicz i Rebeccą Marder. Przyznanie się do niepopełnionej zbrodni staje się szansą na sukces aktorski.
„Mr. Klein”, film z 1974 roku z Alain Delonem, to oskarżenie społeczeństwa i policj francuskiej za udział w deportacji Żydów. Film ważny i odważny 50 lat temu. Dziś nieco nuży. 
„Obietnice” z Izabelą Hupert, to obraz dzisiejszego świata blokowisk na przedmieściach dużych miast i manipulacji na szczeblach władzy. Dobry i potrzebny. Wreszcie „Ochotnicy” z Omarem Sy to jakby kopia „Na zachodzie bez zmian”, tyle tylko, że bohaterami są siłą zmobilizowani Afrykanie z kolonii francuskich. Jednak głupota generałów i bezsens wojny taki sam, jak u Remarque’a.

Pierwsze, świąteczne dziesięć dni czerwca zakończyła nasza podróż do Czech.
Na początek zaskoczenie pięknem Ołomuńca. Przybyłem tu gnany słowami dawnej wojskowej piosenki:
W Ołomuńcu na Fiszplacu
Gdym na warcie kurwa! stał, gdym na warcie kurwa! stał
Wszyscy mi się kurwa! dziwowali
Sam się cesarz kurwa! śmiał

Tę chusteczkę coś mi dała
Na onuce będę miał, na onuce będę miał
Żebyś sobie kurwa! nie myślała
Żem cię kurwa! w sercu miał…
 

Naprawdę, miłe, dobrze utrzymane, uniwersyteckie miasto. No knedliczki z piwem też były.

 

Wpadliśmy też na chwilę do Pragi do muzeum Alfonsa Muchy, ale szkoda było tych kilometrów. Muzeum małe i ubogie. Na szczęście, po drodze zwiedziliśmy pole bitwy trzech cesarzy pod Austerlitz, czyli czeskim Slavkovem.
Moja mama nuciła:

Pod Aus, pod aus, pod Austerlitz
brał Niemiec w skórę, nie gadał nic,
bo Niemiec taką naturę ma, że bierze w skórę,
nic ni gada, nic nie gada!

 

Potem zwiedziliśmy Kutną Horę z niebywałą kaplicą czaszek zebranych z pól bitewnych wojen husyckich i ze wspaniałą katedrą wpisaną wraz ze starówką do zabytków Unesco.


 

 

Następnego dnia spacerowaliśmy po uzdrowisku Podjebrady odpoczywając pod pomnikiem czeskiego króla Jerzego z Podjebradów
 
 
I na zakończenie sentymentalne spotkanie z Rumcajsem w Jiczynie 
 
 
I tylko jeszcze mały spacer i nocleg we Wrocławiu, zresztą podobnie jak Praga zadeptanym przez turystów.
 

* * *

 

 

 


powrót

Klauzula informacyjna

Szanując prawo do prywatności osób, które powierzyły mi: Krzysztofowi Turowskiemu swoje dane osobowe, w  tym osób korzystających z usług moich kontrahentów i ich pracowników, chcę zadeklarować, że pozyskane dane przetwarzam zgodnie z krajowymi i europejskimi przepisami prawa oraz w warunkach gwarantujących ich bezpieczeństwo.

Aby zapewnić transparentność realizowanych procesów przetwarzania, przedstawiam obowiązujące u mnie zasady ochrony danych osobowych, ustanowione na gruncie rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, dalej „RODO”).

Administratorem Pani/Pana danych osobowych, czyli podmiotem decydującym o celach i sposobach przetwarzania danych osobowych, jest Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m 1. W celu uzyskania dodatkowych informacji dotyczących zasad i sposobów przetwarzanie danych mogą Państwo skontaktować się ze mną telefonicznie pod numerem + 48 501 572 219.

Przeczytaj dokumenty dotyczące zasad bezpieczeństwa i prywatności


Ustawienia ciasteczek

W związku z korzystaniem ze strony internetowej https://www.krzysztofturowski.pl (dalej: „Strona Internetowa”) uprzejmie informuję, że jako Krzysztof Turowski zamieszkały w Warszawie (03 – 963), ul. Bajońska 13 m. 1, tj. operator i właściciel Strony Internetowej, korzystam z plików typu cookies (ciasteczka). 

Pliki cookies to dane informatyczne przechowywane na urządzeniu korzystającego ze Strony Internetowej. Zapisywane są przy każdorazowym korzystaniu ze Strony Internetowej i umożliwiają późniejszą identyfikację korzystającego przy ponownym połączeniu ze Stroną Internetową z urządzenia, na którym zostały zapisane. Pliki cookies zazwyczaj zawierają nazwę strony internetowej, z której pochodzą, czas przechowywania ich na urządzeniu końcowym, unikalny numer oraz inne niezbędne dane. Przy czym wykorzystywane są pliki stałe (np. służące optymalizacji nawigacji – przechowywane w urządzeniu użytkownika przez czas określony w ich parametrach lub do czasu ich usunięcia przez użytkownika) i sesyjne (np. umożliwiające prawidłowe funkcjonowanie Strony Internetowej poprzez zapamiętanie rozdzielczości wybranej przez użytkownika – przechowywane w urządzeniu użytkownika do czasu zakończenia sesji przeglądarki internetowej).

Pełna treść polityki plików cookies.