Od Tatr do Andów
Przed wielu laty, chłopiec jeden, Genueńczyk, mający lat trzynaście, syn robotnika, wybrał się z Genui do Ameryki sam, aby odszukać swą matkę.
Matka jego przed dwoma laty wywędrowała do Buenos Aires, stołecznego miasta Republiki Argentyńskiej, aby tam przyjąć służbę w jakim bogatym domu i zarobić w krótkim czasie tyle, żeby poratować jakoś swoją rodzinę, przywiedzioną do ostatniego ubóstwa i zadłużoną nawet skutkiem różnych nieszczęść.
Tak rozpoczyna się jedno z „opowiadań miesięcznych” w cudownej i kiedyś czytanej dzieciom książce Edmunda de Amicis „Serce”. Dziś to lektura zapomniana, ale kiedy mama mi czytała owo opowiadanie płakałem rzewnymi łzami i na całe życie pozostał pod powiekami obraz małego genueńczyka u stóp egzotycznych gór na końcu świata Andów.
I oto po dziesiątkach lat sam stanąłem u podnóża tych właśnie gór. Cały czas myślałem o Marco…
Wybraliśmy się do Argentyny w poszukiwaniu ducha tanga. Przy okazji rzecz jasna trochę pozwiedzaliśmy.
Przed wyjazdem wiele osób ostrzegało nas, żeby bardzo uważać, bo kradną, bo są mistrzami w wyjmowaniu z kieszeni i torebek, pieniędzy i dokumentów, a i pobić mogą. Gorączka podróży była, więc wysoka. Ale… Dzień po dniu okazywało się, że i w Buenos Aires i wszędzie indziej jest sympatycznie i nikt na nas nie dybie za rogiem. Może gdzieś czuwał nad nami, lub na tym miastem duch wszechobecnej Ewy Peron? To niebywałe, jak ona jest ciągle popularna. Madonna argentyńska
Takie pomniki ma tylko jeszcze generał San Martin, autor niepodległości Argentyny, a jego grobowiec w katedrze w Buenos jest jak sanktuarium. W tej samej katedrze, w której biskupem był dzisiejszy papież Franciszek.
Trudno mi było, poza Ojcem Świętym, przywołać w pamięci wielkich, powszechnie znanych Argentyńczyków. Oczywiście wielka pianistka Marta Argerich, czy powszechnie znani piłkarze Maradona, Lionel Messi. Wszak piłka jest tu wszechobecna. Tak, jak aktualna jest ciągle rywalizacja pomiędzy dwoma klubami z Buenos Aires Boca Juniors i River Plate. Boca wydała mi się sympatyczniejsza, jak cała super kolorowa dzielnica, do której jednak wjechać można tylko do osiemnastej. Później nie radzimy. Posłuchałem tych rad, ale za dnia było słonecznie i kolorowo.
Z Buenos frunęliśmy, dalej. Odwiedziliśmy na północy Argentyny kopalnię drogich kamieni „Wanda” nazwaną tak na cześć polskich osadników. Miejscowość, w której się zatrzymali nazwali właśnie polskim, legendarnym imieniem.
Odwiedziliśmy niebywałe wodospady Iguazu i po stronie argentyńskiej i brazylijskiej
W Brazylii zajrzeliśmy też do parku ptaków. Egzotyczne spotkanie z papugami i tukanem, choć nie tylko.
Polecieliśmy na lodowce u podnóży Andów, nieopodal miejscowości El Calafate (nazwa pochodzi od kłującego krzewu), nad brzegami jeziora Argentina. Największy z nich, Perito Moreno (nazwa od nazwisk odkrywców).
Właśnie odpadał fragment lodowca
Wrażenia bajeczne.
Przepłynęliśmy gigantyczne ujście La Platy, żeby potańczyć również w Urugwaju.
Ale najważniejsze było tango, cudowne tango i w Buenos Aires i w Montewideo. Milongi, czyli wieczory taneczne nie różnią się jakoś specjalnie od warszawskich, ale…
Tutaj czuje się większą swobodę i większy luz. Profesorowie tanga swobodnie i z niebywałym spokojem potrafią wytłumaczyć to co w tangu najważniejsze postawę, objęcie i dynamikę ruchu. Praprzyczyną naszego wyjazdu była chęć poczucia ducha tanga. POCZULIŚMY. Dzięki Lucas, dzięki Berenice, dzięki Chenkuo Che
Wszystko poza tym było, cudownym, kolorowym dodatkiem skąpanym w słońcu czy to w Iguazu, czy na Lago Argentina pomiędzy lodowcami, czy na pampie, czy w Punta del Este, czy w uroczej dzielnicy Buenos Aires, Palermo.
Leci się tam długo, bardzo długo, kilkanaście godzin, ale nie tylko warto, a wręcz trzeba zobaczyć ten kawałek pięknej planety. Jeszcze nie ma tam smogu i nie ma takich tłumów turystów, zwłaszcza przed sezonem, a myśmy witali wiosnę na brzegiem La Platy i u stóp Andów.
Byliśmy często zmęczeni, bo wiele godzin spędzaliśmy w podróży, ale pijani szczęściem, syci wrażeń, syci argentyńskimi i urugwajskimi stekami i jagnięciną, upojeni winami: argentyńskim malbekiem i urugwajskim tennantem, dumą tego kraju.
Cóż jeszcze pozostanie w pamięci?
Bez wątpienia yerba mate. Bodaj w całej Ameryce Łacińskiej wszyscy bez przerwy piją napar z ostrokrzewu paragwajskiego. Pije się ją przez cały dzień i wszędzie, w domu, na ulicy w podróży. Myśmy odwiedzili nawet plantację tego krzewu. Miałem wrażenie, jak bym pił magiczny napój… ten znany z przygód Asterixa.
Mam nadzieję, że jeszcze wrócimy do Argentyny, może do Chile, Peru, Boliwii. Dla tanga, dla wina, dla widoków. Don’t cray for me Argentina. No llores por me Argentina. Jesteś w moim sercu.