(Nie)bezpieczna wolność

Przygniatającą większością głosów 415 do 127 francuskie Zgromadzenie Narodowe przyjęło nową ustawę antyterrorystyczną, która de facto zastępuje, kończący się 1 listopada dekret o stanie wyjątkowym wprowadzony jeszcze przez prezydenta Hollanda.
Co wprowadza nowe prawo?
Z grubsza rzecz biorąc, cztery najważniejsze postanowienia.
Ułatwia odpowiednim służbom szerokie śledzenie podejrzanych, nakazuje udostępnienie przez podejrzanych wszelkich danych elektronicznych, dalece ułatwia zakładanie podsłuchów i śledzenia za pomocą fal radiowych wszystkich podejrzanych i wszędzie w tym także w miejscach kultu.
Jak łatwo było przewidzieć, nowa ustawa wywołała burzę. Skrajna prawica krytykuje, że takie środki to za mało i żąda prawa do natychmiastowej ekspulsji podejrzanych i w ogóle najlepiej zamknięcia granic, a lewica podnosi krzyk, że to kolejna zagłada wolności obywatelskich.
I tu dochodzimy do sedna problemu, który w obecnej dobie, okazuje się być nierozwiązywalny jak przysłowiowy węzeł gordyjski.
Nasza wolność została radykalnie ograniczona, niepodlegającą dyskusji, decyzją rządu Stanów Zjednoczonych nakazującą specjalną kontrolę na lotniskach po zamachach 11 września 2001 roku.
To jest przełomowa data oznaczająca symboliczny koniec obywatelskiej wolności i uzależnienie jej od widzimisię polityków, urzędników i innych „specjalistów” od bezpieczeństwa.
Jej autorzy mogą powiedzieć, że w istocie ilość zamachów lotniczych zmniejszyła się drastycznie. Zgoda, ale terroryści nie zmniejszyli swej aktywności. Po prostu przyjęli inne formy z równie bolesnym skutkiem. Moim zdaniem, największą korzyść z tych przepisów odnoszą właściciele sklepów wolnocłowych sprzedający malutką butelkę wody za to absolutnie bezpieczną za dwa – trzy euro. A na domiar kwitnie radosna urzędnicze twórczość (zwana potocznie zakrywaniem tylnej części ciała), która w zależności od kraju, a nawet konkretnego lotniska określa, co wolno, a czego nie wolno wnieść na pokład. Przepis stosownej francuskiej dyrekcji od transportu zakazujący wnoszenia na pokład serów miękkich jest dla mnie szczytem absurdu i samowoli urzędniczej. Ale takich przykładów w innych krajach jest więcej.
Obywatel wobec tej biurokratycznej twórczości jest bezradny, bezbronny, ubezwłasnowolniony, ale za to podobno absolutnie bezpieczny.
Prowadzenie akademickiej dysputy, co ważniejsze bezpieczeństwo czy wolność oczywiście nie ma sensu. Politycy i urzędnicy przy poparciu mediów już za nas zdecydowali.
Ale warto w tym miejscu wrócić do francuskiego prawa antyterrorystycznego. Oczywiście, policja musi mieć odpowiednie narzędzia do walki z bandytami, tak jak ma do walki z kierowcami jeżdżącymi po pijaku lub z szaleńczą prędkością. To też są terroryści.
Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Czy wzmożony zakres możliwości dany funkcjonariuszom państwowy doprowadzi do zwalczenia plagi czy też do zwiększenia zakazów i nakazów dla przeciętnych obywateli pod szyldem walki z…? Nikt nam pewnie na to pytanie nie odpowie.
Inaczej mówiąc, tworząc prawo dbajmy też o to, aby nie zwiększać już istniejącej paranoi. Albowiem niebawem możemy się obudzić w świecie, w którym, mimo surowych kar i policyjnych możliwości, jedynie terroryści będą umieli się poruszać, a przeciętny obywatel zostanie nimi przygnieciony.
I jest jeszcze jedna strona tego medalu. Zaostrzone prawo tak, a co z prewencją, co z edukacją, co ze zwiększaniem możliwości startu w środowiskach zagrożonych czy wręcz patologicznych???
Ostatnie zamachy we Francji, a to jest opinia przeciętnych Francuzów, dodały ducha i bezczelności młodym Francuzom pochodzenia północnoafrykańskiego.
A co nam zrobicie, wy zastraszeni zjadacze białego chleba?
Gdzie, zatem jest, a być powinien, potężny program rozbrajania potencjalnych bomb tlących się na przedmieściach Paryża, Lyonu, Marsylii czy w brukselskim Molenbeek. Wiem, że wszelkie dotychczasowe próby nie na wiele się zdały, ale wiem też, że bez kolejnych prób, planów i mnóstwa pieniędzy, nawet najdoskonalsze ustawy antyterrorystyczne okażą się, na dłuższą metę, papierowym pomysłem polityków.