Hydrauliku wracaj

Prezydent Francji Emmanuel Macron wyruszył na wschód Europy, żeby negocjować warunki zaostrzenia dyrektywy dotyczącej tak zwanych pracowników delegowanych, którzy od lat są solą w oku zachodnich polityków, a przede wszystkim zachodnich związków zawodowych.
„Od początku mojej prezydentury zajmę się reformą dyrektywy dotyczącej pracowników delegowanych, tak, aby wyeliminować nieuczciwą konkurencję” – grzmiał przyszły prezydent republiki
Kampania reklamowa z polskim hydraulikiem wymyślona przeze mnie i śp. Andrzeja Kozłowskiego w 2006 roku miała na celu zadrwienie z francuskich obaw przed wprowadzeniem w życie tzw. dyrektywy komisarza Bolkesteina zakładającej wolny przepływ handlu i usług, a w ślad za tym także i pracowników.
Wówczas to mój niegdysiejszy przyjaciel, Philippe de Villiers, w jednej z debat użył określenia, że o to Francji grozi „polski hydraulik i estoński architekt”„Puls Biznesu” donosił 16 lutego 2006 roku, że: „Po blisko dwugodzinnym, burzliwym głosowaniu, Parlament Europejski opowiedział się w czwartek za dyrektywą liberalizującą rynek usług w Unii Europejskiej. Z jej tekstu został usunięty zapis o budzącej najwięcej kontrowersji zasadzie kraju pochodzenia. (…) Z pierwotnego projektu dyrektywy, przedstawionego dwa lata temu przez ówczesnego komisarza UE ds. rynku wewnętrznego Fritsa Bolkesteina, eurodeputowani usunęli zapis o zasadzie kraju pochodzenia. Zależało na niej zwłaszcza nowym krajom członkowskim Unii, bo miała umożliwić przedsiębiorcom świadczenie usług w innym kraju UE na podstawie przepisów kraju, z którego pochodzą.”.
Polski hydraulik zwyciężył, ale nie było to zwycięstwo raz na zawsze.
Politycy europejscy naciskani przez elektorat organizowany przez związki zawodowe mieli i mają za złe firmą i pracownikom z Europy środkowo wschodniej, że przy ich zatrudnieniu koszt pracy staje się o wiele mniejszy, ale także, że pracują szybciej i wydajniej nie oglądając się na różne związkowe zdobycze w krajach zachodniej Europy.
Solą w oku jest właśnie zapis o „świadczenie usług w innym kraju UE na podstawie przepisów kraju, z którego pochodzą”.
Jeszcze według definicji dyrektywy europejskiej z 16 grudnia 1996 roku praca delegowana dotyczy pracownika zatrudnionego, który wykonuje konkretne zadania w innym niż macierzysty kraju Unii Europejskiej. Warunki pracy i wynagrodzenia winny być tożsame z warunkami w kraju wykonywania zadania, natomiast opłaty pozapłacowe (np. ubezpieczenia, dodatki itp.) mogą być takie jak w kraju, który pracownika wysyła
To powoduje, że pracownik z Polski, Litwy czy Rumunii staje się dużo tańszy, albowiem tzw. „charges sociales” czyli „zdobycze socjalne” są w krajach Zachodu niezwykle wysokie, a co za tym idzie praca jest droższa i produkty wytwarzane również, a zysk pracodawcy niższy.
Logika ekonomiczna w tym względzie jest nieubłagana. Ekonomiczna tak, ale nie polityczna czy związkowa.
Oczywiście politycy i media francuskie bijąc na alarm pokazują, na cały szereg przekrętów, na tworzenie „firm krzaków”, na skandaliczne warunki bytowe pracowników delegowanych zwłaszcza w budownictwie, na istniejące jeszcze zjawisko pracy na czarno itd. Itp. Pojawiają się epitety o „nieuczciwej konkurencji”, ba wręcz o „wyzysku neokolonialnym”.
Przyjrzyjmy się jeszcze statystykom dotyczącym wielkości zjawiska.
Według danych z Senatu francuskiego z maja ubiegłego roku (a podaję je za „Le Figaro”) liczba pracowników delegowanych wzrosła o prawie 45 procent, w latach 2010-2014 z 1,3 miliona do 1,9 miliona.
Francja jest drugim krajem, po Niemczech, przyjmującym największą liczbę pracowników delegowanych (286 tys. W 2015 roku). Trudność natomiast spełnia określenie profilu pracownika delegowanego. Według obiegowej opinii pracownikiem delegowanym jest najczęściej pracownik fizyczny, Polak, Portugalczyk, Hiszpan lub Rumun zatrudniony w budownictwie, tak wynika z opinii Generalnej Dyrekcji Podatkowej z czerwca 2016 roku.
Dla ścisłości warto dodać, że Francuzi stanowią trzecią narodowość pracowników delegowanych w Europie po Polakach i Niemcach.
To zjawisko w istocie stanowi poważne europejskie wyzwanie, ale nie pojawiają się natomiast rzeczowe analizy, że nie tędy droga. Rozwiązania są tylko dwa:
– albo w krajach Europy środkowo-wschodniej na tyle wzrosną świadczenia socjalne, że rzeczywiście zaniknie konkurencja – ale na to przyjdzie jeszcze poczekać długie lata nawet jeśli rząd PiS-u rozda kolejne 500+++
– albo w krajach Europy zachodniej i południowej apanaże socjalne zostaną zredukowane do rozsądnych granic, a na to nie ma zgody związków zawodowych.
Żeby zmienić dyrektywę w Komisji Europejskiej, a potem w Parlamencie potrzebna będzie większość kwalifikowana, a 11 krajów członkowskich z Europy środkowo-wschodniej broni istniejącego prawa jak niepodległości wskazując na konstytucyjną niemal zasadę wolnego przepływu ludzi handlu i usług.
Emmanuel Macron i popierający go politycy z różnych krajów nie będą mieli, zatem, jesienią łatwego zadania. Jednakże prezydent Francji znalazł się młotem a kowadłem. Ponieważ chce zmieniać przepisy prawa pracy musi dogadywać się ze związkami zawodowymi, a skoro chce się z nimi dogadać, to musi im przynieść na tacy „głowy pracowników delegowanych” z Polski, Rumunii, Portugalii nawet, a większość kwalifikowana taka zupełnie pewna nie jest.
Dlaczego, zatem, prezydent Macron, w swej środkowo-europejskiej podróży nie zawitał do Warszawy i Budapesztu? Nie będzie rozmawiał z przywódcami łamiącymi europejski porządek?
Pewnie to i chwalebne, ale mało praktyczne.
A co robi w tej sprawie polskie rząd? Delikatnie mówiąc niewiele, ale też i możliwości ma coraz mniejsze, bo któż jeszcze chce słuchać partnera, który staje się coraz bardziej „pawiem narodów i papugą”.
Może, zatem znów trzeba zatrudnić mojego Polskiego Hydraulika?
Jakby co, to jestem do usług.