Bruksela, teatry i magiczny Kraków
Z początkiem października wybrałam się do Brukseli, bo bilet w obie strony kosztował mnie 72 złote!!!
Było jak zwykle sporo sympatycznych, przyjacielskich spotkań, kilka westchnień, że szkoda, że mnie już tam nie ma, ale najważniejsze spotkanie miałem przypadkiem, na lotnisku w Charleroi… z księdzem Adamem Bonieckim, który dzień wcześniej miał publiczne wystąpienie w Łódzkie House w Brukseli. Samolot się spóźniał więc gadaliśmy i gadali o ludziach, o kościele o Bogu.
W pewnym momencie stwierdziłem, że ja nie mam żadnych pretensji do Pana Boga
– Ale może Bóg ma do Pana – odparł mój interlokutor
– Jeśli nawet, to nie daje mi tego odczuć, a wręcz przeciwnie mam wrażenie, że mnie, nie wiedzieć czemu, lubi.
Odwieźliśmy księdza Bonieckiego na parafę ojców Marianów, na Bonifacego i na pożegnanie wyraziłem podziękowanie za rozmowę, bo tak rzadko ostatnio nadarza się okazja rozmowy z inteligentnym człowiekiem.
– Mam to samo odczucie – odwzajemnił się ksiądz.
* * *
Na scenie teatru Narodowego obejrzałem wybornego Tartuffa czyli Świętoszka molierowskiego w równie wybornej obsadzie z Radziwiłowiczem, Malajkatem i Ścibakówną.
Słuchałem, zatem znakomitego tekstu i z każdą chwilą zastanawiałem się czy aby nie opowiada o współczesnych czasach.
Czyż nie dajemy się przypadkiem zwodzić fałszywej skromności, fałszywej dobroci i fałszywym obietnicom szczęśliwości za życia? Czy omamieni nie wpadamy dobrowolnie w sidła zwyczajnych kłamców i szalbierzy, a rozsądek zostawiamy za progiem?
Wystarczy posłuchać byle wypowiedzi współczesnych świętoszków narodowych, żeby przekonać się, iż oni tylko dobro wspólne, dobro społeczne, nasze dobro mają na względzie. Żadne osobiste korzyści nie są im w głowie, ależ skąd. Raz zdobyta władza służy jedynie do stworzenia w kraju oazy wolności, sprawiedliwości i pełnego dobrobytu, na chwałę bożą, a przy okazji i tylko przy okazji naczelnego Tartuffa, tudzież pomniejszych tartuffów.
U Moliera Świętoszek kończy w więzieniu, bo dobry władca poznał się na nim i jego oszustwach, a kto osądzi dzisiejszych narodowych świętoszków, jeśli nie my sami?
A w Ateneum, obejrzeliśmy wreszcie „Papieżycę” niemieckiej pisarki Esther Vilar. Tekst nierówny, miejscami zabawny, miejscami zbyt dosłowny i przegadany, ale znakomite podanie tekstu przez Teresę Budzisz-Krzyżanowską warte jest zachodu.
Natomiast „Wizyta starszej pani” Friedricha Dürrenmatta w Teatrze Dramatycznym nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Dobrze, bardzo dobrze grający Adam Ferency, świetna dykcja Haliny Łabonarskiej i to wszystko, reszta to nikomu niepotrzebny hałas.
* * *
A też siedzę (jest poniedziałek 23 października) i pisząc słucham ballad Leszka Wójtowicza i jest mi dobrze.
Jest mi dobrze, bo spędziłem z Agnieszką bajeczny weekend w Krakowie. Najpierw były obrazy w Sukiennicach z „Szałem” Podkowińskiego na czele, ale nie znalazłem obrazu Maurycego Gottlieba, który mnie zauroczył wiele lat temu. Ponoć portret młodej Żydówki jest obecnie w Warszawie. Ale i tak Wyczółkowski, Rodakowski, Aleksander Gierymski i Piotr Michałowski dostarczyli nam wystarczająco dużo estetycznych wrażeń. Potem była wystawa „Dziedzictwo” Muzeum Narodowym i jak każdy wybór jest dyskusyjny. Wiele tu było malarskich wspaniałości Boznańskiej, Malczewskiego i Wyspiańskiego, ale sens wystawy nie do końca dotarł do mojej świadomości. Chyba najlepiej to dziedzictwo katolicko, żydowsko, obywatelsko, romantyczno-artystyczno oddaje obraz Leszka Sobockiego „Polak 1979”
Leszek Sobocki „Polak 1979
A potem wlekliśmy się przez Kraków, pod Wawelem i nad Wisłą, aż po Kazimierz, gdzie żydowskie ślady odwiedzają turyści z całego świata.
I jeszcze wspaniała kawa pod Jaszczurami i wreszcie… spotkanie z Leszkiem Wójtowiczem i nie tylko w Piwnicy pod Baranami.
To jakbym się przeniósł wiele, wiele lat wstecz. Atmosfera ta sama tylko Piotra już nie ma i aktorzy jakby ciut starsi, siwiuteńki Tadeusz Kwinta, zmieniona czasem Ola Maurer i… własnym oczom nie wierzyłem kiedy na scenie pojawił się Mieczysław Święcicki, tak ten sam od romansów Wertyńskiego i Wysockiego. Akompaniował m.in. Michał Półtorak, który po wielokroć akompaniował artystom z „Piwnicy”, a zwłaszcza Ani Szałapak. Jej pogrzeb był, niestety, dzień wcześniej.
Ale są też młodzi, wspaniałe piosenkarki i aktorki Agata Ślazyk, Kamila Klimczak
To był bajeczny wieczór. Leszek ze sceny podał takie oto słowa:
„Mówi się, że nie ma już prawdziwych dziennikarzy, są tylko producenci informacji, ale ja pragnę powitać na Sali najprawdziwszego dziennikarza, Krzysztofa Turowskiego, autora „Godziny szczerości” i jego małżonkę Agnieszkę” Ukłoniłem się i zrobiło mi się cieplutko na sercu. Dla nas śpiewała potem Beata Czarnecka, ale najlepsze było po spektaklu, urocza rozmowa z Mieczysławem Święcickim, a Kamila Klimczak rzuciła mi się na szyję twierdząc, że mnie pamięta i wielce ceni za „Godzinę szczerości”, którą oglądała z rodzicami. Prawda to, czy mit, ale przegadaliśmy przy wódce wieczór cały do drugiej w nocy, a nawet odważyłem się recytować mojego ukochanego krakusa Mariana Załuckiego. To był mój pierwszy i pewnie ostatni występ w Piwnicy pod Baranami, ale miękko mi na sercu, a Kamila przysłała nazajutrz smsa:
„Och, dziękuję najserdeczniej (…) spotkanie sobotnie było absolutnie cudowne i mam nadzieję, że szybko się zobaczymy, bo trzeba je koniecznie powtórzyć! Ściskam mocno! K.”
Też bym chciał, ale czy ta noc nie pozostanie we wspomnieniach jak jakaś zaczarowania dorożka, a w niej zaczarowana panna z zaczarowanego teatru.
Kraków mnie upoetycznił i zromatyzował.
Nazajutrz poszliśmy na Skałkę odwiedzić słynnych Polaków, powłóczyć się po Kazimierzu i raz jeszcze przysiąść obok Piotra.
Było bajkowo i bajecznie.